Lechosław Herz. Warszawski aktor, krajoznawca i przyrodnik.  Laureat wielu wyróżnień, m.in. Nagrody Magellana, przyznanej „za kolekcjonowanie piękna polskiego krajobrazu, rozbudzanie wrażliwości i zachęcanie do pielęgnowania w sobie uważności”. Człowiek Puszczy. Autor wielu przewodników (kilka wydań o Puszczy Kampinoskiej), książek i albumów o szeroko rozumianym krajoznawstwie. Inicjator powołania Nadbużańskiego Parku Krajobrazowego i współautor projektu tego Parku. Wnioskodawca utworzenia kilkunastu rezerwatów przyrody.  Zaprojektował ponad tysiąc kilometrów szlaków turystycznych na Mazowszu.

………………………

Katarzyna Kamyczek: Lubi pan samotność, kontempluje ciszę. Jesienią nie jest smutniej?

Lechosław Herz: Życie jest po to, by się nim cieszyć. Człowiek zdaje sobie z tego sprawę dość późno. Znam ten ból, przerabiam to nieustannie od kilku dziesiątków lat. Ale, że jesienią jest smutniej? Na smutek jest zawsze czas, nie tylko jesienią. Smutek ubogaca. Jak i samotność pośród przyrody, w czasie wędrówki. Nie tylko jesiennej. Jesień to dobry czas na refleksję, a ona lubi samotność. Ale jakże ogromną radością jest brodzenie w opadłych, kolorowych liściach jesiennych. A babie lato? A mgły jesienne? Poranne pajęczyny, zawisłe na gałązkach bezlistych drzew. Wcześniej łany fioletowego kwiecia na wrzosowiskach. Lecz fakt, jestem typem samotnika, jeśli jednak widzę coś pięknego i unikalnego, to chcę się tym podzielić, ba! muszę.  Stąd te wszystkie szlaki, przewodniki, szlaki i książki…

 Co daje spacer po lesie, puszczy?

Jestem dzieckiem szczęścia. O krok od swojego miasta  mam sporo urodziwych lasów i pośród nich chronioną w narodowym parku Puszczę Kampinoską. Gdyby jej nie było, zapewne musiałbym sobie ją wymyślić. Ale ona jest i często ją odwiedzam. Bo jest mi potrzebna. Małe dwie godziny pośród niej  starczają, by odżyć, aby zmyć z siebie kłopoty dnia codziennego. To skarb niepospolity. Dla mnie nieoceniony. Chociaż wydaje się to niemal nieprawdopodobne, jednak jest  prawdziwym: w godzinę od wyjazdu od domu, stojącego pośrodku blisko dwu milionowej aglomeracji miejskiej, stolicy czterdziestomilionowego państwa, w głębi  ponad stuletniego sosnowego boru, ma się szansę na spotkanie oko w oko z królem podwarszawskiej puszczy, a przy dużej dozie szczęścia zobaczyć pomykającego wśród drzew wilka! .

W książce Igrzec. Opowieści mocno osobiste pisze pan o jednej z lekcji od swojego profesora przyrody, który nauczył zachwytu nad nią.

Wiele lat musiało upłynąć, nim zrozumiałem prawdę o tym, że o oglądzie całości decyduje szczegół. Lata musiały upłynąć, nim zrozumiałem, jak bardzo niestosowne były nasze uczniowskie chichoty, gdy jeden z nieocenionych gimnazjalnych profesorów, wielki oryginał o niezwykłym imieniu Innocenty oraz charakterystycznej bródce i wąsach, prowadząc swoją gromadę na klasową wycieczkę ku podmiejskiej przyrodzie, zdecydowanym gestem ręki zatrzymywał swoich podopiecznych w pół kroku i wygłaszał swoje niezapomniane zdania: Uwaga! Zamykamy oczy… Już? Wszyscy? Więc teraz otwieramy je. Spójrzcie, jak tutaj jest pięknie!

Jakie to proste, nieprawdaż? Zamknąć oczy, nie widzieć, nagle dostrzec, docenić…

Miałem wielu wspaniałych nauczycieli w swoich czasach licealnych. Wodzili swoich wychowanków po turystycznych  szlakach i uczyli samym swoim zachowaniem szacunku i podziwu dla rodzimego krajobrazu i aż kipieli od miłości do swojego zawodu; w ich przypadku nauczycielstwo było prawdziwie wielkim powołaniem !

Przenieśmy się na południe Polski. Napisał pan też, osadzone w górskim pejzażu, Świsty i pomruki. Sceny tatrzańskie.

Pośród gór się wychowałem, wędrówki górskie wspominam z tęsknotą. Dawały cudowne poczucie wolności. Wszechogarniające. I radość zmęczenia trudnym marszem. Stąd, z Mazowsza, na którym mieszkam od kilkudziesięciu lat, jest daleko do gór, lecz chyba aktualne i tutaj są słowa papieskie z Dolomitów, wypowiedziane w czasach, gdy miał jeszcze siły, aby chodzić na wycieczki: błogosławione góry, w których człowiek odpoczywa, męczy się.

Gdy praca w warszawskim teatrze związała mnie z nizinnym Mazowszem, początkiem mojego roku zawsze  był wakacyjny wyjazd w góry. Bywało, że tuż po tym, jak zapadła kurtyna po ostatnim przedwakacyjnym spektaklu, młody igrzec zdejmował teatralny kostium, zarzucał plecak na ramiona  i gnał na nocny pociąg, zawsze zapchany, w którym zawsze trudno było o miejsce siedzące, ale który już po kilku godzinach dowoził tam, gdzie dowieźć powinien, tam gdzie kończyły się kolejowe tory i dalej jechać się już nie dało, bo horyzont zasłaniał ogromny śpiący rycerz w skałę zaklęty i zwany Giewontem.

Oboje z żoną byliśmy pochłonięci Tatrami. Braliśmy ślub w zakopiańskim kościele.

Do rozmowy włącza się żona pana Lechosława, która zdradza początki jego fascynacji przyrodą. Bohatera tego wywiadu trudno namówić na osobiste wspominki, przypomina, że wszystko opisał w już w książkach.

Danuta Herz: Poznaliśmy się w latach 50., byliśmy nieprawdopodobnie  młodzi (w jej głosie słychać wielki sentyment), w czasie nauki w szkole teatralnej (pani Danuta studiowała reżyserię). Leszka  interesował zawód, oczywiście, a więc teatr, i wszystko co z nim było związane, swoją biblioteczkę wciąż wzbogacał wciąż  kupowanymi książkami o wielkich aktorach. A od spraw zawodowych odpoczywał rysując ogromną mapę, którą trzeba było układać na podłodze, bo na stole się nie mieściła. Nazwał ją Sztupol, czyli sztuczna Polska. Było na niej wszystko, nie tylko góry, ale miasta, drogi… I szlaki turystyczne oczywiście!

Do rozmowy włącza się pan Lechosław.

LH: To była dla mnie cudowna zabawa. Na tej mapie opracowywałem też rozkłady jazdy dla linii kolejowych pomiędzy miastami o nazwach wymyślonych z miłości, jedno nosiło imię mojej żony,   moje imię drugie. Ale wolałbym wrócić do rozmowy o górach. Dokończę, że oboje z żoną wciąż jesteśmy górą wierni, choć od lat zdrowie nie pozwala, aby drapać się hań!

Hań-trochę zapomniane słówko. Ma pan skłonność do wyrazów mało używanych.

Hań – to słówko gwarowe, podhalańskie. Po naszemu, jako mówimy my,  dólscy, znaczy – tam ! Z moich górskich lat się do mnie przyczepiło. Pierwszą ze swoich książek nazwałem Wardęga. Opowieści z pobocza drogi. Tę „wardęgę” znalazłem w Encyklopedii Staropolskiej Zygmunta Glogera. Określa włóczęgę, ale także  – wartość. W jednym słowie to, co było mi ważne: włóczęga jest wartością. Inna moja książka, bardziej o biograficznym charakterze, dostała tytuł Igrzec. I to także ze staropolskiego: ludowy poeta, muzykant i trefniś, wędrowny ludowy śpiewak opisujący w dawnych czasach swymi utworami ciekawe i aktualne zdarzenia.  W tej książce znalazły się  takiego igrca opowieści mocno osobiste. A było ich trochę, bo przez swoich wędrówek lat sporo,   to i owo przeżyłem i niemało zobaczyłem.

Wspomniał pan, że wczoraj mimo brzydkiej pogody i ciśnienia parszywego, wybrał się pan na spacer do lasu.

Cóż ja na to poradzę, wędrówkę mam w siebie wdrukowaną. Deszcz mi nie straszny. Taki chłopak z deszczu jestem, jak ten ze sztuki Jerzego Szaniawskiego. Zna pani jego Dwa teatry? Rolą Montka dyplom aktorski w tej sztuce robiłem na scenie teatru w mieście Łodzi.

Czasem mi się wydaje, że urodziłem się z plecakiem. Chociaż… być może i tak było, urodziłem się w Krakowie, a stamtąd do gór rzut beretem, kuszą nieustannie.

Wędrowanie to po prostu ogromna przyjemność. Współczuję nieobdarowanym łaską takiej potrzeby. Wojciech Jastrzębowski, świetny botanik i profesor Instytutu Agronomicznego na warszawskim Marymoncie w 2. połowie XIX w. mówił do uwielbiającej go młodzieży: Człowiek na ten świat przychodzi i ze świata schodzi, umieć więc chodzić, znaczy umieć już w części spełniać zadanie, jakie nas w tej wędrówce od kolebki aż do grobu czeka”. Był pierwszym, który zaczął organizować wycieczki do tej puszczy. Jeszcze przed Powstaniem Styczniowym !

Z gór rzuciło mnie na nizinę mazowiecką, a niziny to coś zupełnie innego. Innym alfabetem są napisane. Tam główną rolę gra ich obraz, jest panoramiczny i zmysły atakuje na ogół całością. Niziny zwracają większą uwagę na detale, na szczegóły. Ot, takie drzewa. Las drzew. Pozornie każde jedno podobne do drugiego. Ale  tylko pozornie  każde jest takie samo. Każde ma swoje cechy osobnicze, trzeba tylko dobrze się im przyjrzeć. Słuchać co one mają nam do powiedzenia. Więc i po to idę w las. Aby ich posłuchać. A najwięcej do powiedzenia mają drzewa stare. O poskręcanych pniach, żylaste i sękate, dostojne w swojej starości. I przyjazne. Czekają na mnie…

Jakby co, zapraszam. Może się na jakimś szlaku spotkamy.

 

Katarzyna Kamyczek
Absolwentka wydziału dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim, stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Stowarzyszenie Autorów ZAiKS. Współpracowała m.in. z portalami „Onet”, „Zwierciadło”, „Zieleń miejsca”. Od 2018 roku prowadzi bloga oludziach.com, gdzie pisze o osobach-pasjonatach. W kręgu zainteresowań znajdują się tematy ekologiczne, ochrona środowiska, smart city, duchowość, kultura (książki w duchu eko). Wielbicielka jamników i jamnikopodobnych. Opiekunka adopcjanina w stylu paróweczka na czterech nóżkach. Choć kto wie… kto się w tym związku kim opiekuje. Jest pewna, że zwierzęta mają duszę. „Jasne, jak słońce”.

Skomentuj. Jesteśmy ciekawi Twojej opinii!