Lektura wyłącznie współczesnych autorów wysusza mózg.
Nicolas Gomez Davila
Kiedyś narzekaliśmy, że w książkach, szczególnie w lekturach szkolnych, za dużo jest „opisów przyrody”. Dzisiaj zarazem chciałoby się ich więcej, jak i coraz trudniej o takie treści.
O oddzieleniu człowieka od przyrody świadczą nie tylko widoczne gołym okiem spustoszenia ekologiczne. Nie tylko statystyki ze skumulowanymi liczbami tyczącymi się tego, co niewidoczne. O dokonanym rozbracie z duchem natury dobitnie przekonuje mnie coś zupełnie innego i rzadko dostrzeganego. Tym mniej popularnym, ale równie znamiennym świadectwem jest język. Uwidacznia on wielką i głęboką przepaść, która dzieli nas od lasów, pól, łąk, jezior i rzek. Od orła i puchacza, wilka i susła, dębu i wiązu, storczyka i dziewięćsiłu.
Nie potrafimy już oddać słowami tego, co istotne w naszym odbiorze piękna przyrody. Jesteśmy ubożsi o umiejętność wyrażania emocji powstałych na styku człowieczego wnętrza oraz tchnienia królestwa flory i fauny. Ba, coraz mniej nas to interesuje. Skąd o tym wiem? Na przykład ze starych książek. I z porównania ich ze współczesną produkcją literacką.
Wielu z nas pamięta scenki z czasów szkolnych, gdy na lekcjach polskiego omawiano lektury, a w nich – opisy przyrody. Nie oszukujmy się: dla wielu dzieciaków była to męka. Do legendy przeszły takie opisy w „Nad Niemnem”. Po latach wracam do nich i widzę piękno tych fragmentów książki, ale dla nastolatka, zmuszanego czytać to na komendę, niekoniecznie tak to wyglądało. Dzisiaj wiem, że Eliza Orzeszkowa zawarła te opisy nie tylko z pobudek literackich. Należała ona do grona prekursorów w Polsce myślenia ekologicznego. Uważała, że przyroda i krajobraz są ważnymi częściami składowymi patriotyzmu, przywiązania do kraju, odczuwania więzi z nim. Ale także i to, że przyroda, natura, są piękne i wartościowe same w sobie, więc zasługują na troskę i ochronę.
Tak, ja też nie cierpiałem szkolnych analiz „opisów przyrody”. Potrzebowałem kolejnych kilku lat, aby z własnej woli sięgnąć po „Księgę puszczy” Tytusa Karpowicza, „A lasy wiecznie śpiewają” Trygve Gulbranssena, „Lasy i ludzi” Ernsta Wiecherta – to przykłady pierwsze z brzegu.
Nie chodzi tylko o lektury szkolne ani o książki z górnej półki. W starych książkach mamy inny język. Dzisiaj już niemal nikt tak nie pisze i nikt tak nie mówi. Sami obrońcy przyrody nie znają tej mowy, którą niegdyś można było napotkać nawet u poślednich pisarzy. Ich język był językiem naznaczonym obcowaniem z naturą, z jej pięknem i tajemnicą. W tych książkach można jeszcze poczuć zdolność wyrażania emocji związanych z przyrodą, jaką posiadał dawny język.
Niemal dowolna dawna książka ma wątki przyrodnicze.
Nawet gdy są to sceny dotyczące eksploatacji przyrody – myślistwa, wyrębu lasów itp. – to zwraca uwagę znawstwo natury, związek z przyrodą, uważność na ten świat. Jeśli tłem akcji jest sceneria miejska, to przyroda nierzadko nawet wówczas odgrywa ważną rolę. Ptaki, drzewa, krzewy, owady w ogrodzie, rzeka i jej otoczenie – to wszystko pojawia się w utworach autorów wielkomiejskich i piszących o życiu metropolitalnym. Zawsze mnie to zdumiewa, gdy sięgam po utwory np. Gyuli Krúdyego czy Dezső Kosztolányiego – dwóch tytanów literatury węgierskiej, co prawda pochodzących z prowincji, ale przez dekady związanych z Budapesztem, czyli już przed stuleciem wielką, nowoczesną, rozwiniętą metropolią.
Pisałem o „starych książkach”, a przecież nie są one tak stare. Wystarczy, że pochodzą sprzed raptem 40-60 lat. Pamiętam swoje wrażenia z lektury opowiadań Ivana Habaja, słowackiego twórcy o ugruntowanej renomie w swoim kraju, ale szerzej nieznanego. Jedyny polski zbiór jego opowiadań, „Krewni z wyspy”, pochodzi z roku 1978. Jestem o dwa lata starszy. To teksty nie z jakichś odległych epok, z czasów przyrody mało przekształconej. A mimo to przyroda jest w nich wszechobecna. Południe Słowacji, tamtejsze wsie Żytniej Wyspy, Dunaj, wszystko to tworzy tło przyrodnicze, łącznie z wątkami ekologicznymi, jak zanieczyszczenie rzeki. Nie chodzi jednak, co ważne, o literaturę tendencyjną, programowo ekologiczną. Chodzi o nienachalną, ale intensywną obecność przyrody w tej twórczości. Tylko w jednym z krótkich opowiadań, „W środku lata”, są szpalery akacji, „gałęzie drzew tworzyły wysoko nad drogą gęste sklepienie, które łagodziło skwar lipcowego słońca”, są „pasma stuletnich drzew”, lasy nadrzeczne i oddalone od wody, piaszczyste drogi, „gęstwina krzewów”, główne koryto rzeki i boczne odnogi, „niskie krzewy wierzbowe”, „brzęczenie owadów i szelest liści”, „białe wysmukłe topole”, „zielone brzegi”, żywopłoty, „szerokaśna łąka”, „wielgachny łopuch”, i tak dalej, i tak dalej. A to wszystko w tekstach na zupełnie inne tematy niż przyroda, dotyczące rozmaitych perypetii i zwykłego życia zwykłych ludzi.
Takiej literatury już prawie nie ma. Szczególnie tu, w krajach i na kontynentach zurbanizowanych, uprzemysłowionych, „rozwiniętych”. Bytujemy w sztucznych światach, więc i książki traktują o nich. Miejsca akcji są niemal pozbawione przyrody. Refleksje i rozterki bohaterów dotyczą ludzi wykorzenionych z natury. Jasne, w ogromnej masie wydawanej literatury znajdzie się „coś przyrodniczego”. Z daleka, z dawniejszych czasów, od autorów starszych i pamiętających bliskie związki z przyrodniczym otoczeniem. Coraz częściej jednak są to treści występujące sporadycznie. W najlepszym razie książki z dość już zgranym motywem wspomnień z dzieciństwa, w których dzisiejsi 40-latkowie ogrywają nostalgię za „kiedyś to były czasy”.
Ci, którzy piszą książki, nie są już „ludźmi lasu”, nie potrafią pisać o nim tak, by można było usłyszeć szum liści czy krzyk mewy gdzieś w oddali. Współcześni literaci są antropocentryczni aż do bólu. W ich języku nie słychać już tętna przyrody. Potrafią pisać tylko o ludziach, o ich rozterkach i złudzeniach, o ich rozmyślaniach i wymysłach. O ludziach, którzy – tak jak i twórcy ich książkowych losów – nie potrafią już przekroczyć granicy między światem kultury i natury. To nie ich wina – kiedyś ta granica była płynna, niestrzeżona, wnikająca w przestrzeń ludzkich siedzib, dzisiaj zaś przypomina potężne zasieki.
Bo też, co warto podkreślić, nie formułuję tych uwag w kategoriach pretensji. Twórcy literatury są tyleż sprawcami, ile ofiarami. Sprawcami utworów oderwanych od przyrody. Ofiarami tegoż oderwania. Dawniej przyroda była wszędzie dokoła. Dzisiaj jest jej coraz mniej. W wielkich miastach stanowi liche spłachetki i mizerne resztki otoczone mnóstwem wszelakiego betonu. Ale i w mniejszych ośrodkach nasze najbliższe otoczenie jest wciąż i wciąż zubażane pod tym względem. Drzewa wycina się i przycina. Trawę kosi regularnie. Pokrywa kostką i asfaltem wciąż nowe miejsca. Zabudowuje je. Wraz z tym znikają drobne zwierzęta, jakich kiedyś było pełno. Ba, dzisiaj coraz trudniej nawet o owady. Czas spędzamy w zurbanizowanych przestrzeniach, bo takowymi są nawet podmiejskie, gęsto zabudowane dzielnice domów jednorodzinnych. Przemieszczamy się samochodami lub nowoczesnymi pociągami bez otwieranych okien, odgrodzeni od świata zewnętrznego.
Styczność z przyrodą mamy coraz rzadszą i krótszą.
To oczywiście nie jest tak, że przyrody wokół nas nie ma. Czasami śmieszą mnie opinie, że trzeba jechać gdzieś daleko, ro parku narodowego czy rezerwatu, aby „doświadczyć natury”. Zazwyczaj wystarczy się rozejrzeć, by znaleźć ją w pobliżu. Niedawno odkryłem przepiękną łąkę w miejscu, gdzie nie spodziewałem się niczego takiego. Między ruchliwą drogą, linią kolejową, osiedlami domów jednorodzinnych a wciąż po coś eksploatowanymi i przekształcanymi wyrobiskami górniczymi. I zupełnie znienacka, 10 minut jazdy od domu, znalazłem się pośrodku niewielkiej, wielobarwnej, szalenie pachnącej i brzęczącej łąki. Brzozy brodawkowate, lipy we wczesnym tegorocznym rozkwicie, kwiaty bzu w przedwczesnym tegorocznym przekwicie, rzadko kiedy w identycznym momencie dojrzałe pokrzywy, skrzyp i niemal kwitnący dziurawiec, poziomki już czerwone i maliny jeszcze różowawe, duże liście babki i drobne kwiaty pięciornika, sarna i lis, i wymieniać tak mogę jeszcze długo. Wszystko to niemal dosłowny rzut beretem od rozwiniętej cywilizacji, a nawet od księżycowego krajobrazu poprzemysłowych zniszczeń.
Przyroda wciąż jest i wystarczy jej odrobina spokoju, aby bujnie rozkwitała. Nie trzeba jej szukać w odległych regionach, parkach narodowych i nagraniach z kamerek. Ale zarazem obecne pokolenia są od niej coraz bardziej odseparowane nie tylko fizycznie, ale i mentalnie. Gdzieś tam coś jest, w oddali, za oknem auta czy pociągu, ale to nie jest nasza codzienność. Coraz rzadziej mamy odruch, aby „tam” się wybrać. Dla dzisiejszych dwudziestolatków to często całkowicie szalony czy dziwaczny pomysł. A jeśli nie znamy jakiegoś świata, nie bytujemy w nim, nie pociąga nas, to nie trafia on później także na karty literatury tworzonej przez osoby z takich grup i środowisk.
Stare książki są spłatą długu zaciągniętego przez człowieka w świecie przyrody. Ich edycja to wiele ściętych drzew, lecz przewracając w ciszy i skupieniu kolejne karty możemy usłyszeć szum dawnych mieszkańców lasu. Podobną intuicję znalazłem kiedyś u Guido Ceronettiego, który w eseju „Poezja jasna, poezja ciemna” pisał: „Przyroda, którą niszczymy, nie jest jak skóra tygrysa zamieniona w dywanik, ale jak tygrys, co rozszarpuje śpiącego. Będziemy coraz bardziej cierpieć na ten szczególny rodzaj szkorbutu, spowodowany brakiem krajobrazów, a poezja z dawnych lat stanie się dla nas najskuteczniejszym lekarstwem”.
Ktoś powie, że to żale nad rozlanym mlekiem. W pewnej mierze będzie miał rację. Trudno wymagać od współczesnych twórców, aby ich język był nasycony przyrodą, skoro jej samej zostało niewiele w takiej postaci, która mogłaby inspirować. Nie zainspiruje bowiem coś, co zwie się dzisiaj lasem, a co jest ustawioną w rządki plantacją sosnowych czy świerkowych desek. A jeśli nawet zainspiruje, to lasy współczesne już niewiele mają w sobie tajemnicy, poprzecinane drogami do zwózki drewna i naznaczone informacyjnymi tablicami, że tu mieszkają taki i taki chrząszcz oraz kumak.
Coraz mniej starych lasów, rzecznych rozlewisk i bagiennych otchłani. Skoro przyrody dokoła ubywa lub zostaje ona „ucywilizowana”, to oczywiste jest, iż nie będzie zajmowała znaczącego miejsca w literaturze, a jej rzadkie opisy pozostaną nijakie lub też stanowić będą zaledwie tło do innych wydarzeń. Zdarzają się oczywiście wyjątki, jak od każdej reguły, lecz to nie one kształtują główny nurt, pozostając zaledwie ciekawostkami, może nawet chwalonymi, ale znanymi głównie w wąskim kręgu specjalistów i kolegów po fachu. Albo nagle i niespodziewanie popularnymi z racji swej wyjątkowości, właśnie dlatego, że tak odbiegającymi od masowego trendu.
Nawet ekolodzy mówią dziś o Naturze często technicznym
lub buchalterskim żargonem, ujmując przyrodę w statystyki rezerwatów, w wyliczenia par i osobników poszczególnych gatunków, w łacińskie nazwy i klasyfikacje.
Dlatego też, przy wszystkim, co wyżej powiedziałem o rezygnacji literatury z opiewania naszego przyrodniczego matecznika, to właśnie w niej – w starych i nieco nowszych książkach – znajdziemy inspirację do refleksji nad wartością Natury. Jeśli gdzieś szukać dziś resztek wrażliwości na przyrodnicze dziedzictwo i namysłu nad jego śladem w człowieczej duszy, to w starych książkach, w prozie, poezji z czasów innych niż obecne. Nieżyjący już mazurski poeta Erwin Kruk przypominał o tym w wierszu „Wyjdź naprzeciw”:
Jeżeli pochodzisz ze starych,
Dawno wymarłych plemion,
Jeśli nie znasz języka
Ani sposobu,
Jak można to udowodnić,
Popatrz w niebo,
Nad którym zawisł jastrząb w południe,
Podnieś ziarenko piasku,
Źdźbło trawy, gałązkę jałowca,
Stań nad wodą,
W której mija twoje odbicie.
Wyjdź naprzeciw wieczoru.
Jak jasno
Pulsuje tu ciemność.
fot. Dawid Zawiła