Jeśli bliskie są nam ideały ekologiczne, to lektura komentarzy w Internecie może przyprawić o zawał, a przynajmniej wpędzić w rozpacz i depresję. Ale od pewnego czasu dostrzegam w tej sferze światełko w tunelu.
Oczywiście w roku 2024 wiadomo już, że opinie w sieci niekoniecznie odzwierciedlają faktyczny rozkład przekonań w społeczeństwie. Znamy mechanizm polegający na nadreprezentacji i nadaktywności krzykliwej mniejszości. Widywałem to w sprawach dowolnych. Strajki górników czy nauczycieli? Masowa nagonka w internetowych komentarzach – oraz większościowe poparcie dla protestujących pracowników, wyrażone w badaniach społecznych. Szczucie na Ukraińców, rozpisane na tysiące komentarzy – i przygniatająca przewaga postaw przychylnych wobec nich, gdy dokona się rzetelnego sondażu. Nagonka na wsparcie socjalne, które zdaniem komentujących będzie przepijane – i znacząca przewaga pozytywnych sondażowych opinii wobec wspierania ludzi z budżetu. I tak dalej. Od pewnego czasu z pewnym zdziwieniem obserwuję jednak, że nawet na trudnym polu walki, jakim są dyskusje internetowe, hejterzy już nie odnoszą łatwych triumfów, gdy mowa o ekologii. A przynajmniej o niektórych aspektach ochrony przyrody i środowiska.
Jednym z tematów, który media podchwytywały chętnie, bo dobrze się on klika, a w dodatku ułatwia rozbudzenie zainteresowania w okresach, gdy nic innego się nie dzieje, jest obecność zwierząt w miastach. Dziki, łoś, sarny, lisy między blokami, na deweloperskim nowym osiedlu, przy supermarkecie, przecinające ruchliwą ulicę, wyjadające resztki z osiedlowych śmietników czy z pojemników na zapleczu restauracji – to wymarzony temat na sezon ogórkowy. Albo na cały rok dla mediów lokalnych, którym notorycznie brakuje tematów, bo w niewielkich społecznościach coś elektryzującego nie dzieje się zbyt często. Zwierzęta w przestrzeni uważanej za „ludzką” – to pewniak. To się klika, rozbudza emocje, gwarantuje komentarze, dyskusje, pyskówki, zasięgi. Ktoś będzie wystraszony, ktoś wcieli się w rolę twardziela, a ktoś inny… no właśnie.
Od pewnego czasu widzę zmianę tonu. Ze względów zawodowych czytam takich materiałów sporo. Jeszcze kilka lat temu miażdżącą przewagę miały komentarze o negatywnym wydźwięku: wystrzelać, wyłapać i wywieźć, wytruć, zagrodzić, coś zryły, coś zniszczyły, nie da się tak żyć, boję się ja, boję się o moje dzieci itp. Nie wyśmiewam tych lęków – ludzie odseparowani od przyrody, nie mający kontaktu z dzikimi zwierzętami, nie wiedzą jak zachować, co jest bezpieczne, a co spotęguje problem. Panikarskie treści medialne tylko to podsycają. W takich materiałach niemal nigdy nie ma informacji, co robić, jakie służby wezwać, które zachowania zwierząt są groźne lub zwiastują potencjalne problemy.
Kto komu wlazł do domu?
Coraz częściej widzę komentarze utrzymane w zupełnie innym duchu. Czytelnicy piszą, że to nie zwierzęta „wlazły” do miasta, lecz my „wleźliśmy” do nich. Wskazują, że nowa zabudowa deweloperska oraz jednorodzinna rozprzestrzeniła się w błyskawicznym tempie na tereny niegdyś podmiejskie i „dzikie”, na pola i łąki, na nieużytki, pod sam las, wszędzie tam, gdzie kiedyś była przyroda, a zwierzęta mogły żyć w mniejszym lub większym spokoju. Dzieje się tak również w miastach, w których nie przybywa ludności, a wręcz ubywa jej. Mimo to ich powierzchnia i obszar zabudowy rosną, podobnie jak pobliskich miejscowości, które niegdyś były oddzielone obszarami przyrodniczymi, a dzisiaj tworzą nieprzerwany ciąg z większymi miastami. Nie przybywa ludzi, ale rosną apetyty na lepsze, wygodniejsze życie, czyli większe i nowsze mieszkania, duże domy itp.
To wszystko odbywa się w polskich realiach przy fatalnym planowaniu przestrzennym, a właściwie przy jego braku. Architekci i urbaniści, planiści, naukowcy, a nawet część mediów zwracają już od chyba dekady uwagę, że w naszym kraju niemal odpuszczono troskę o ład przestrzenny i popełniono w tym zakresie karygodne i kosztowne błędy. Zbudować można cokolwiek niemal wszędzie. W dodatku samorządy lokalne konkurują o bezplanowe osadnictwo, bo każda dodatkowa osoba zameldowana w gminie to dodatkowe wpływy podatkowe. Widać to zjawisko nie tylko w fachowych analizach, ale także gołym okiem. Wystarczy pojeździć – zostawiając na boku nawet „cywilizowany” Zachód – po Słowacji, Czechach czy Węgrzech, by widzieć zabudowę znacznie bardziej zwartą oraz rozdzielenie kolejnych skupisk ludzkich obszarami przyrodniczymi. W Polsce można przejechać dziesiątki kilometrów wzdłuż rozproszonej, ale niemal nieustannej zabudowy. Każdy chce mieszkać „na uboczu”, w „ciszy i spokoju”, ale w efekcie mamy zabudowę niemal wszystkiego, czyli brak „ubocza” oraz brak ciszy i spokoju dla zwierząt.
Kiedyś miały one gdzie żyć i realizować swoje potrzeby gatunkowe. Dzisiaj coraz trudniej o to. Rozrastające się miasta i podmiejskie daczowiska, wsie zabudowywane chaotycznie, do tego prowadzące nowe drogi i inna infrastruktura, stanowiące bariery dla zwierząt. Wszystko to jest skomunikowane rosnącym ruchem samochodowym, czyli fizycznym zagrożeniem dla osobników wielu gatunków. Obszar spokojnego i bezpiecznego życia zwierząt kurczy się w szybkim tempie. A to tylko wycinek problemu, bo przecież jest jeszcze inna ingerencja w obszary przyrodnicze. Nasilone wycinki lasów, legalne i nielegalne hobby penetrujące przyrodę, typu myślistwo czy jazda quadami. Spokoju jest coraz mniej. Ludzkie siedliska są coraz bliżej. Zatem zwierzęta je odwiedzają. Spłoszone w innych miejscach, zwabione np. resztkami pożywienia, nie mające nigdzie spokoju. Siłą rzeczy wchodzą w relacje i konflikty z ludźmi.
Część osób dostrzega tę sprzeczność. To oni coraz częściej piszą w Internecie, że właściwie gdzie zwierzęta mają się podziać. Że weszliśmy na ich terytoria. Że przeganiamy je z miejsca na miejsce. Że to nasza presja sprawia, iż stykamy się ze zwierzętami częściej – na terenie niedawno „ich”, a obecnie „naszym”. Że co mają one zrobić, gdzie pójść, skoro wszędzie w okolicy jest zabudowa.
Oczywiście takie sytuacje bywają problematyczne. Ale rozwiązaniem byłaby rekompensata. Jeśli zabieramy jeden teren, to oddajmy inny, w okolicy, podobny. Tymczasem ten proceder jest nieustannie jednostronny. Co chwilę dowiadujemy się o kolejnym zabudowanym czy „zainwestowanym” obszarze podmiejskim. W zasadzie nigdy nie słyszymy o tym, że oddamy przyrodzie jakiś teren, który przestał być potrzebny człowiekowi – po upadłym przemyśle, po zanikłym rolnictwie, po czymkolwiek, co już straciło sens i nie jest niezbędne. Ba, walki toczą się przecież nawet o to, żeby smętne resztki ocalałej przyrody objąć jakąkolwiek, choćby symboliczną formą ochrony. Żeby część lasów wyłączyć z tzw. użytkowania, czyli wycinki, aby przyroda miała tam spokój. Albo żeby zakazać myślistwa, w znacznej mierze – poza rzadkimi przypadkami konieczności redukcji wybranych osobników – zupełnie zbędnego.
Co to znaczy ”kompromis”?
W przypadku takich konfliktów i pomysłów zwykle mówi się o „potrzebie kompromisu”. To ciekawy zabieg słowny, bo „kompromis” oznacza, że przyroda musi być znowu i znowu eksploatowana. Nie słyszałem nigdy, że taki kompromis działałby w drugą stronę – na przykład powołujemy nowy park narodowy czy znacznie zwiększamy park krajobrazowy, a człowiek w imię kompromisu rezygnuje z części dotychczasowych interesów. Na jaki kompromis mają pójść zwierzęta, który zabieramy wciąż kolejne terytoria? Gdzie się mają podziać, skoro w imię rzekomego kompromisu nie chcemy ich widzieć na terenach, które im odebraliśmy? Proszę sobie wyobrazić reakcje, gdyby ktoś zaproponował „kompromis” polegający na wyburzeniu na przykład połowy osiedla deweloperskiego i dopuszczenie tam wtórnej sukcesji przyrody…
Skala zjawiska wkraczania ludzi na tereny przyrodnicze jest już taka, że nawet wielu zwykłych ludzi, niezbyt zainteresowanych ekologią, zauważa, że coś jest nie tak i że sami generujemy konflikty ze zwierzętami. Gdy niedawno w lokalnym medium czytałem kolejny alarmistyczny tekst o zwierzętach widywanych na nowym deweloperskim osiedlu na podgórskich obrzeżach byłego miasta wojewódzkiego, to wręcz większość komentarzy mówiła, że tego osiedla nie powinno tam w ogóle być, że zwierzęta były tam widywane zawsze, że nie można zabudować wszystkiego dokoła, że trzeba zostawić takie tereny w spokoju.
Ale nie tylko o to chodzi. Od pewnego czasu widuję utrzymane w podobnym duchu liczne komentarze dotyczące mniej spektakularnych zdarzeń i konfliktów na linii ludzie i niektóre gatunki zwierząt. Czy będą to wywody o lisie lub kunie na czyjejś posesji, czy o tym, jak „pozbyć się szkodników ze swojego ogrodu”, a tymi szkodnikami są przeróżne gatunki, od kretów, przez żaby, a na ptakach i mrówkach kończąc, przybywa opinii wskazujących, że zbyt daleko zaszła chęć, a raczej obsesja dotycząca potrzeby kontroli. Że nie można wybić całego „niekontrolowanego” życia tylko w imię komfortu czy bzdurnego ideału porządku i czystości.
Jeśli ktoś ma 40-50 lat, to pamięta świat, w którym nie kontrolowano przyrody w tak drobiazgowy sposób, jak obecnie. W ogrodach, ogródkach działkowych czy na miejskich „nieużytkach” były stare drzewa i rozłożyste krzewy, nie przycinano trawy co chwilę, nie wygrabiano liści do zera, nie brukowano każdej wolnej przestrzeni. Czymś oczywistym były na częściach prywatnych posesji oraz na publicznych terenach mrówki, krety, pokrzywy, „chwasty” itp. Była realna przyroda, siedliska wielu gatunków, różnorodność biologiczna. Nikt od tego nie ucierpiał i nie stracił niczego poważnego. Dzisiaj najpierw wszystko wyniszczamy, sterylizujemy, kontrolujemy, kosztem wielkich wysiłków i nakładów, za pomocą „chemii” i rozmyślnych sposobów, a następnie zdziwieni lamentujemy nad zanikiem przyrody, nad brakiem niegdyś wszechobecnych ptaków, pszczół, jeży, żab itp. I za kolejne wielkie pieniądze i wielkim wysiłkiem montujemy budki takie i owakie, sadzimy „łąki kwietne” z gotowej paczki nasion, tworzymy sztuczne „enklawy bioróżnorodności”…
Za negatywną zmianą w takim kierunku stoi oczywiście mnóstwo czynników. Od trendów kulturowych, przez dziwaczne wyobrażenia o tym „jak jest na Zachodzie”, a kończąc na biznesie, którym wmawia nam, że warto wydawać spore kwoty na utrzymanie sterylnego otoczenia domu, bloku czy na działce. Pocieszające jest to, że część osób zauważa, iż te trendy poszły zbyt daleko. Mniej optymistyczna jest wymowa faktu, że musimy najpierw wiele zniszczyć i na dużą skalę spustoszyć przyrodę, aby pojawiły się refleksje tego rodzaju.
Zmiana filozofii
Oczywiście tego rodzaju negatywne zjawiska były trudniejsze do zauważenia niż „klasyczne” formy presji na środowisko. Refleksja ekologiczna zaczęła się od widoku całych połaci wyciętych lasów. Od wielkich kominów dymiących tak, że w okolicy ludzie się krztusili. Od rzek zamienionych w ściekowe kanały, aż cuchnących i niosących martwe ryby. Zmiany takie, jak stopniowa zabudowa siedlisk zwierząt czy zamiana niewielkich działek w sterylne obszary, to coś, co trudniej dostrzec. Pozornie nie dzieje się nic złego, a wręcz można uznać, że dzieje się dobro. Powstają nowe domy i mieszkania, a miasto rozwija się kosztem „jakichś nieużytków”. Gdzie indziej ktoś dba o otoczenie domu czy o swój ogródek działkowy, więc „jest czyściej i ładnie”. Tu nie ma dużych, dotkliwych zniszczeń, nie ma nagłych spustoszeń. Jest cichy ekocyd. Widoczny w statystykach, które mało kto czyta. Wróble, owady zapylające, ropuchy – kiedyś spotykane na każdym kroku i w wielkich ilościach, dzisiaj są coraz rzadsze. Coraz częstszy jest natomiast widok dzików czy saren na osiedlu, ale to akurat nie świadczy o niczym pozytywnym.
Cieszę się, że coraz częściej widzę przejawy refleksji i opamiętania się. Nie wiem, czy będą one wystarczające wobec trendów epoki, pazerności biznesu, słabości prawa i zapaści planowania. Ale przynajmniej są. Bez nich nie byłoby z czego czerpać nadziei.