Świat wydaje się pękać na pół. Służby prezydenta USA pałują Latynosów po ulicach Los Angeles. Izrael i Iran wymieniają między sobą śmiertelne ciosy rakietowe. Rosja nie zaprzestaje zbrodniczych ataków na Ukrainę. Na tle tych wszystkich krwawych historii polityczna wojna polsko-polska wydaje się „małym Miki”, choć nasze kłótnie o wszystko: o politykę, piłkę nożną, obyczajowość, a nawet muzykę czy literaturę są nieznośne – właśnie dlatego, że dzieją się tu i teraz, i obok nas.
Pisanie w takim czasie o porozumieniu brzmi jak symetryzm, herezja, a nawet zdrada (własnego obozu, cokolwiek to znaczy). Nawet w ekologii.
Postawa totalnej konfrontacji wszystkich ze wszystkimi szkodzi przyrodzie, bo takie postawy uniemożliwiają jakiekolwiek porozumienie, jakąkolwiek współpracę.
Pierwszy przykład, jaki przychodzi mi na myśl najszybciej to współpraca chrześcijan, ateistów lub ludzi innej wiary. Nierealne?
Może się okazać, że ateiści nie wierząc w Boga mogą widzieć świętość – na swój sposób pojmowaną – w samej przyrodzie, w złożonej sieci zależności, w której każde życie ma wartość. Chrześcijanin, który wierzy, że człowiek został postawiony w ogrodzie, by „uprawiał go i doglądał”, nie znajdzie w tym nic sprzecznego. Oboje – choć idą innymi drogami – mogą spotkać się przy wspólnym stole, nad mapą planowanego rezerwatu albo przy sadzeniu drzew.
Łatwiejsza wydaje się kooperacja chrześcijan i przedstawicieli innych religii i wyznań. Już przecież Jan Paweł II dał nam przykład jak wspólnie możemy się modlić i chronić dzieło stworzenia. A międzynarodowe spotkania w Asyżu (miejscu św. Franciszka!) to aż nadto widoczny przykład wspólnoty myśli mimo podziałów.
Czy za każdym razem, gdy zaczynamy współpracę, musimy pytać o to kto w co wierzy lub na kogo głosował? Czy za każdym razem, gdy zaczynamy wspólny projekt, musimy od razu kłócić się o Olgę Tokarczuk lub fragment Pisma o „czynieniu sobie Ziemi poddanej”?
Żartuję sobie niekiedy, że wolę nie wiedzieć kto co czyta, czego słucha lub komu kibicuje w polityce, by się nie rozczarować, ale mówiąc poważnie, czasami jest to po prostu nieistotne dla ochrony populacji rybitwy czy ochrony siedlisk bobrowych.
Ba, te różnice, umiejętnie omawiane przy wieczornym ognisku, mogą być niesamowicie ciekawym doświadczeniem ciekawej rozmowy i okazją do przemyśleń. A czasami pierwszego spotkania „obcych”, czyli tych, który myślą o wielu sprawach inaczej niż my sami – i okazją do dowiedzenia się, bez „życzliwości” ideowych ujadaczy, o świecie innych wrażeń, innych idei i emocji.
Czy spotkałem takich w swoim życiu? Oczywiście! Czy koleguję się z nimi nadal? Z jednymi tak, z innymi nie – bo właśnie ci ostatni, posłuchali „krzykaczy swojego obozu” i zarzucili współpracę. Wszystko oczywiście zależy od temperamentu. Do nikogo nie mam pretensji, bo każde spotkanie, każda rozmowa, ale i każde rozstanie to dla mnie nowe doświadczenie.
Zapytano mnie ostatnio, dlaczego tyle piszę o porozumieniu, rozmowach i współpracy. Bo wierzę, że atmosfera wojny totalnej kiedyś się wypali, straci na swej atrakcyjności (no tak, dziś antagonizowanie się jest niezwykle popularne), a wtedy bezcenni będą ci, którzy mimo różnic utrzymali ze sobą kontakt. Bo jeśli my, tak różni, potrafimy ze sobą rozmawiać, działać, sadzić, chronić – to może jest dla tego świata jeszcze jakaś nadzieja.
fot. Obi Fernandez / unsplash.com