Wojciech Przylipiak, autor bestsellerowych książek o Polsce Ludowej, m.in. Czas wolny w PRL i Zakupy w PRL. Spojrzenie na ekologię lat 70. i 80. traktuje w kontekście codziennych wyzwań mieszkańców tamtej epoki.
Katarzyna Kamyczek: Ekologia, ochrona środowiska mówiło się o tym w PRL-u?
Wojciech Przylipiak: To nie było określane mianem ekologii. Raczej zauważano pewne trendy czy zmiany, które miały miejsce. Dobrym przykładem może być Nowa Huta, która była modelowym miastem socjalistycznym, a przy tym bardzo ciekawym architektonicznie. Jeśli ktoś jeszcze tam nie był, to warto odwiedzić, bo okolica charakteryzuje się szerokimi ulicami, zaprojektowanymi z myślą o okazałych pochodach, ale też łatwym poruszaniu się. Dziś Nowa Huta sprawdza się jako miejsce, które ma sporo zieleni, co w pewnym sensie może być uznane za proekologiczne, myślano o zagospodarowaniu terenów zielonych. Stare osiedla z czasów PRL-u, z różnych dekad, takie jak warszawski Ursynów, także zostały doskonale zaprojektowane, z licznymi parkami i terenami zielonymi.
Wracając do Nowej Huty. Dopiero po kilku latach, dostrzeżono problem zanieczyszczenia środowiska, który wynikał przede wszystkim z działalności huty, oraz związane z tym dramatyczne wzrosty zachorowań na choroby wywołane zanieczyszczeniami. Dopiero po kilku dekadach, a jeszcze za czasów PRL-u, zaczęto dostrzegać konieczność większej troski o środowisko i o ludzi, bo wtedy mówiło się bardziej o ochronie zdrowia ludzi niż o ochronie środowiska jako takim. Choć dziś mówimy o ekologii szerzej, obejmującej także zwierzęta i całą przyrodę, w tamtym czasie myślano głównie o tym, by dbać o człowieka. Było to podejście na większą skalę, a to, co robiliśmy na co dzień, łatwo jest dziś uprościć w kontekście ekologii.
Wielu ludzi patrzy na tamte czasy z nostalgią, przypominając sobie szklane butelki zamiast plastikowych, skupy makulatury i brak wszechobecnych jednorazowych opakowań.
Można powiedzieć, że nasze babcie i mamy były ekologiczne, bo nie używały plastikowych worków do śmieci, tylko kładły gazetę na dół wiadra. U mnie w domu też tak się robiło. Tylko to nie wynikało ze świadomości ekologicznej. Raczej z biedy tamtych czasów. Więc można powiedzieć, że tak byliśmy bardziej ekologiczni, ale gdybyśmy zapytali czy byliśmy bardziej tego świadomi? Szczerze mówiąc, nie sądzę.
Rozwiązania przypominając współczesną gospodarkę obiegu zamkniętego – naprawa sprzętów, wielokrotne użytkowanie opakowań.
Mamy wszystko pod ręką i możemy kupić kolejną rzecz, przykładowo wodę mineralną w plastikowej butelce, schodząc na dół do sklepu. Kiedyś kupowało się syfon i uzupełniało to, co było potrzebne. W pierwszej książce Czas Wolny w PRL-u pisałem, że z powodu trudnej dostępności i początkowej niechęci władzy do dania ludziom aut. Samochody były rzadkością, a posiadanie własnego auta stanowiło luksus. Siłą rzeczy, nie powodowały takich zanieczyszczeń jak dzisiaj, bo było ich po prostu mniej. Z drugiej strony, te samochody miały inną technologię i pojedynczy samochód wówczas zatruwał środowisko dużo bardziej niż dzisiejszy. Trzeba więc spojrzeć na to dwutorowo. Nie bez powodu Syreny nazywano „skarpetą” – smród towarzyszył ich jeździe. Myślę, że każdy, kto zetknął się z Syreną albo Warszawą, gdy ten samochód minął go na ulicy, poczuł to i miał problem z oddychaniem.
Mówi się, że jedzenie było zdrowsze w PRL-u.
Pamiętam, jak z chłopakami, kiedy graliśmy w piłkę na boisku, zanim zaczęliśmy mecz, zbieraliśmy szczaw i jedliśmy go prosto z boiska. Dzisiaj pewnie bałbym się zjeść taki szczaw, ale z drugiej strony – nie można też przesadzać. Ale są też tacy, którzy mówią: „A kiedyś to szynka pachniała inaczej, owoce były lepsze, a warzywa smaczniejsze”. Tak się zdarzało, ale nie zapominajmy, że bywało też parszywe mięso. Dzisiaj również można kupić dobre produkty, ale trzeba pójść do odpowiedniego sklepu, a nie do supermarketu, i zapłacić pewnie dwa, a nawet trzy razy więcej. Te „ekologiczne” i oszczędnościowe zachowania wynikały z potrzeby czasów. W Polsce Ludowej żywiliśmy się tym, co miały nasze rodziny i babcie na wsiach, bo przecież te transporty, te wszystkie dowozy warzyw, targi, rynki, to wszystko świetnie funkcjonowało.
Jedzenie w PRL-u było faktycznie bardziej ekologiczne w sensie braku sztucznych nawozów, hormonów czy innych chemikaliów, ale to też nie wynikało z jakiejś wielkiej dbałości o środowisko, a raczej z braku dostępu do nowoczesnych technologii w produkcji żywności.
Obecnie prasa papierowa znika z rynku, co może być korzystne dla środowiska. W PRL-u drukowali w milionach.
Jestem wielkim fanem prasy sprzed lat. Weźmy na przykład pierwszy rocznik „Przyjaciółki”, która po kilku miesiącach osiągnęła milionowy nakład, co dziś wydaje się absolutną abstrakcją, biorąc pod uwagę współczesne czytelnictwo czasopism. Szczególnie w prasie kobiecej, było mnóstwo porad, jak zrobić coś z niczego, jak wykorzystać wszelkie resztki do jedzenia, jak uszyć ciuszki dla dzieci, na przykład ze starych szmatek. Dziś wiele z tych porad wydaje się absurdalnych, a nawet śmiesznych, ale warto pamiętać, że zwłaszcza w okresie powojennym, jak się łatwo domyślić, sytuacja była bardzo trudna. Polskie kobiety, które zawsze były mistrzyniami robienia czegoś z niczego, radziły sobie naprawdę w ekstremalnych warunkach. Pomagały im w tym, choćby właśnie te magazyny, które miały ogromne nakłady, jak „Przyjaciółka” czy „Kobieta i Życie”. Redaktorki tych pism pomagały kobietom w codziennym życiu, a ekologia tamtego czasu wynikała po prostu z konieczności. Trzeba było sobie jakoś radzić, bo nie było ani co włożyć do garnka, ani co ubrać. Kobiety szyły w domu, gotowały to, co udało się zdobyć, czy to na polu, czy w sklepie, jak się wtedy mówiło. Więc nie było tak, że myślały sobie: „zadbajmy o przyrodę, zróbmy kawę z żołędzi”, „zróbmy cukierki” czy „zjedzmy chleb z masłem i cukrem”. To wynikało z tego, że po prostu było bardzo ciężko.
Gazety wykorzystywano ponownie na różne sposoby.
W filmie „Miś” widzimy, jak kioskarka zawija kiełbasy w gazetę. Pamiętam, że sam okładałem okładki książek gazetami. Czasem używałem fajniejszych, kolorowych jako plakatów na ścianach. To był taki naturalny recykling. Wykorzystywało się wszystko, bo rzeczy nie było łatwo zdobyć. Okładki do książek były rzadkością, więc używało się tego, co było pod ręką, czyli gazet. Gazetami można było też wyłożyć stół, kiedy coś się robiło. Gazety, obok radia, były podstawowym źródłem rozrywki i wiedzy. Pamiętajmy, że telewizja na początku nadawała godzin dziennie, drugi program ruszył dopiero w latach 70. Gazety były więc czymś w rodzaju dzisiejszego internetu. Było w nich wszystko: wiadomości, porady, plakaty, komiksy, fragmenty książek, reportaże, wykroje i przepisy kulinarne. Świat gazet był bardzo bogaty.
Swoje czasopisma mieli hobbyści, miłośnicy kultury, grupy zawodowe, rzemieślnicy itp. To był osobny świat, który warto by było zgłębić. A to wszystko wynikało z popularnego wówczas trendu „do it yourself”, czyli robienia rzeczy samodzielnie w domu.
Adam Słodowy?
Tak! I ten jego cudowny program telewizyjny, który był właściwie antytelewizyjny – pan w sweterku siedzący przed kamerą, nieruchomo, z jakimś wskaźnikiem, a do tego mówiący przez kilkadziesiąt minut. Dziś mało kto by to wytrzymał. My, ludzie w PRL-u, oglądaliśmy to z otwartymi ustami i chcieliśmy sami tworzyć zabawki, które pokazywał. Z rzeczy, które mieliśmy w domu – kawałek pręcika, drewna, może kawałek dykty czy papieru – albo robić różne rzeczy do domu, jak na przykład dzwonki do drzwi. Pamiętam, że pokazywał bardzo różne projekty, a dla nas było to czymś cudownym. Ale wynikało to także z tego, że po prostu nie mogliśmy sobie pozwolić na zakup zabawek, więc musieliśmy je tworzyć sami – czy to zdalnie sterowany samochodzik, czy zjeżdżalnia dla modeli.
Ginące zawody. Teraz nie ma gdzie naprawiać, jak coś się zepsuje.
Tak, ludzie często porzucają stare rzeczy i kupują nowe. Istnieje jednak mikrotrend, zwłaszcza w większych miastach, gdzie cenieni są rzemieślnicy z dawnych lat, jak szewcy czy krawcy. W Warszawie, przy ulicy Chmielnej rozmawiałem z panem – starym parasolnikiem, który kontynuuje przedwojenną tradycję. To jedno z nielicznych miejsc, gdzie można naprawić parasol. Zastanówmy się przez chwilę – gdzie dzisiaj można to zrobić? A mimo to, ludzie wciąż przychodzą do niego z takimi zabytkowymi, rodzinnymi skarbami, które warto uratować. Choć zawód rzemieślników, fachowców, którzy musieli zdać egzaminy, odbyć praktyki, wykazać się wiedzą i doświadczeniem, odszedł trochę do lamusa, to takie pojedyncze miejsca i zawody wciąż się utrzymują i są cenione.
Fajne w PRL-u były pracownicze ogrody działkowe i turystyka organizowana przez PTTK.
Rzeczywiście, działki wróciły w wielkim stylu, szczególnie podczas pandemii, osiągając kosmiczne ceny. Działki, o których piszę w książce Czas Wolny w PRL-u, miały bardzo ciekawą historię, bo wyrosły z idei, by wyciągnąć ludzi z miast, z tych obszarów o niskiej jakości życia sanitarnego i higienicznego. Miały na celu zapewnienie mieszkańcom przestrzeni, gdzie mogli odpocząć na świeżym powietrzu, z dala od zanieczyszczonych miast. takie ogrody działkowe miały różne duże zakłady pracy, czasami mieściły się obok nich na przykład w pobliżu hut, jak przy Hucie Warszawa, gdzie do dziś można je zobaczyć.
Ich ideą było zapewnienie ludziom przestrzeni do relaksu i odpoczynku na świeżym powietrzu. Była już wtedy świadomość, że miasta i zakłady przemysłowe zatruwają środowisko. Choć początkowo miały one służyć głównie jako miejsca wypoczynku, szybko stały się źródłem zaopatrzenia – w warzywa, owoce, a nawet mięso z hodowli królików. Działki były także jednym z nielicznych miejsc, gdzie ludzie mogli się spotkać, porozmawiać o swoich problemach i wyrazić swoje opinie o rzeczywistości, szczególnie o tym, co nie funkcjonowało władzy. Były to miejsca, gdzie można było porozmawiać bez obawy o kontrolę.
Choć były obwarowane różnymi przepisami – jak ograniczenia dotyczące tego, co można było uprawiać i na jakim obszarze – w praktyce nikt ich nie przestrzegał. Te działki były też miejscem, gdzie ludzie często wykorzystywali materiały pozyskane z pracy – wiele domków budowano z rzeczy pochodzących z zakładów pracy. Ja na przykład widziałem domek zrobiony z używanych drzwi, co wskazywało na to, że ktoś pracował w zakładzie, który je produkował. W pewnym sensie można mówić o ekologicznym wykorzystaniu materiałów, ale wynikało to raczej z realiów tamtych czasów, niż z jakiejkolwiek świadomej ekologii.
Pamiętasz odznaczenia dla turystów z PTTK?
To miało klasę, zgadzam się. Pamiętam, że zdobyłem kiedyś jakąś odznakę, turystyczne chyba brązowa odznaka PTTK. To rzeczywiście było ciekawe, bo choć zasady i organizacja nie były może najbardziej atrakcyjne, to jednak cały system miał swój urok. Oczywiście, władza chciała mieć nad tym wszystkim kontrolę – także organizując wypoczynek, nie chciała, żeby ludzie robili coś, co mogłoby być przeciwko niej. W końcu, jeśli ludzie są zostawieni sami sobie, mogą wpaść na różne dziwne pomysły.
Dlatego właśnie powstało wiele organizacji i odznaczeń, które miały kontrolować turystykę. Z jednej strony to było narzędzie kontroli, ale z drugiej – pozwalało to wszystkim podróżować po Polsce, zdobywać odznaki i odkrywać piękno kraju. Nikt wtedy nie myślał o tym, czy te odznaki mają coś wspólnego z władzą, po prostu jeździliśmy, zwiedzaliśmy i cieszyliśmy się tym, co nas otaczało. To świetny przykład na to, jak można przerobić coś narzuconego przez władzę na coś, co daje radość i satysfakcję.
Koszmarem były polowania organizowane dla osób sprawujących władzę
To bardzo trudny temat, który budzi różne emocje i bardzo mocno opiera się na osobistych przekonaniach, które trudno zmienić. Z jednej strony w Polsce mamy ogromną miłość do zwierząt – nie wiem, czy nie mamy najwięcej psów i kotów na świecie. Z drugiej strony, istnieje też silna tradycja myśliwska, która ma swoje korzenie w historii i kulturze. Pamiętam, że kiedyś czytałem analizę, w której wskazano, że pan Komorowski nie wygrał wyborów prezydenckich, bo zbyt otwarcie identyfikował się z myślistwem. W Polsce naprawdę jest coś takiego, że jeśli ktoś wydaje się „zły” dla zwierząt, to ma małe szanse na zdobycie poparcia, szczególnie w kontekście najwyższych stanowisk.
Ludzie władzy, którzy pokazują swoją troskę o zwierzęta, na przykład mając psy czy koty, często zyskują sympatię społeczną. Myśliwi z kolei często twierdzą, że ich działalność ma także wymiar ekologiczny, co budzi kontrowersje i szczerze mówiąc brzmi kuriozalnie. Z jednej strony istnieje przekonanie, że myślistwo jest nieodłącznym elementem ochrony przyrody, ale z drugiej strony, coraz więcej osób zauważa, że ma to mało wspólnego z ekologią.
W PRL myślistwo było rzeczywiście popularne, zwłaszcza wśród elit, władzy i osób majętnych, bo to nie było takie powszechne bogactwo, jak dzisiaj – bogactwem była wówczas przede wszystkim władza. Polowania były także sposobem na przyjmowanie gości z innych krajów, szczególnie z ZSRR czy Czechosłowacji, i traktowane były niemal jak forma dyplomatycznego powitania – coś, co w dzisiejszych czasach może brzmieć nieco dziwnie, ale takie były wówczas realia.
(*) Wojciech Przylipiak (ur. 1978 ): urodził się i wychował w Słupsku. Studiował politologię na Uniwersytecie Gdańskim, ale został dziennikarzem, piszącym głównie o muzyce i popkulturze. Przez lata redaktor dodatku „Kultura” do „Dziennika Gazety Prawnej”, współpracował też m.in. z polską edycją magazynu „Esquire”, „Noise Magazine” i portalem Legalna Kultura. Kolekcjoner wszelkiej maści historycznych przedmiotów użytku codziennego (i mniej codziennego również) –¬¬¬ zabawek, elektroniki, papierów, opakowań, narzędzi. Od 2012 roku prowadzi poświęconego im bloga, BufetPRL.com (@bufetprl na Instagramie). Do dziś jest w posiadaniu komputera Atari 65XE z koszalińskiego Pewexu (pierwszego na jego słupskim osiedlu!). Autor 4 książek o Polsce Ludowej, m.in. „Czas wolny w PRL” i „Zakupy w PRL”. Najnowsza „Kelnerki, barmani i wodzireje. Jak obsługiwaliśmy klienta w PRL” – wyszła pod koniec 2024 roku.