Bornholm — mała duńska wyspa na Bałtyku — stał się europejskim laboratorium zielonej przyszłości. Do 2032 roku ma nie produkować ani grama odpadów, które nie będą ponownie wykorzystane. Zamiast centrów handlowych czy hoteli powstają tu morskie „przedszkola” dla rybek i hodowle omułków, które filtrują wodę w portach jak naturalne oczyszczalnie. O tym, jak wygląda życie w rytmie zero waste — od segregacji pięciu frakcji śmieci, przez ogrody pełne warzyw, po lokalne wiatraki — opowiada Hanna Piorska z NaturBornholm.
Pytają Katarzyna Kamyczek (KK) i Krzysztof Mączkowski (KM).
KM: Często się słyszy o tym, że turyści zadeptują atrakcyjne miejsca. Bornholm zaczyna być coraz bardziej przyciągający. Czy to też Wasz problem?
Hanna Piorska: Wyspa pozostaje niezmiennie atrakcyjna, lecz rozwój turystyki jest tu świadomie ograniczany. To geograficznie odizolowane miejsce pozwala sterować napływem gości dzięki kontroli przepraw promowych i ograniczonej liczbie miejsc noclegowych. Zamiast wielopiętrowych hoteli czy rozległych resortów powstają tu niewielkie bungalowy i domy wakacyjne, dyskretnie ukryte wśród lasów, często z widokiem na morze. Dzięki temu nie tworzą się tłumy ani zwarte skupiska turystów — na plażach nie ma parawanów rozstawionych koc przy kocu. Nawet w środku sezonu, w lipcu, można tu poczuć, jakby miało się wakacje tylko dla siebie.
KM: Czyli nie ma zadeptywania przyrody, uff…
Nie ma — wyznaczone ścieżki są respektowane przez turystów. Mamy tu wydmy, w tym fragment wydm ruchomych. Aby zachowały swój naturalny charakter i pozostały ruchome — na wzór tego, co można zobaczyć w Słowińskim Parku Narodowym w Polsce — przydatny jest ruch turystyczny. To właśnie turyści zapobiegają ich zarastaniu, dzięki czemu te wyjątkowe środowiska mogą przetrwać.
KM: Bornholm leży blisko miejsc, gdzie na dnie morskim spoczywają coraz bardziej skorodowane beczki z bronią chemiczną. Morze czasami je wyrzuca na polskim wybrzeżu. Na ile jest to poważny problem na wyspie?
To problem wspólny dla wszystkich mieszkańców państw nadbałtyckich. Wiemy, że tej amunicji i broni jest w morzu bardzo dużo. Z każdym rokiem sytuacja staje się coraz bardziej niebezpieczna. W pobliżu Bornholmu również znajduje się sporo takich niebezpiecznych pozostałości z okresu wojny na dnie morza. Przez wiele lat były one wyławiane, często przypadkiem, w sieciach rybackich, a następnie neutralizowane. Na wyspie znajduje się specjalne miejsce, w którym są odpowiednio deponowane, aby nie stwarzały zagrożenia. Problem jednak narasta — obudowa tej amunicji z roku na rok coraz bardziej koroduje, a jej usunięcie z dna morza staje się z roku na rok coraz trudniejsze i bardziej niebezpieczne.
KM: Proszę opowiedzieć o pani miejscu pracy: NaturBornholm — czym się zajmuje, jak jest duże i jakie wystawy są najciekawsze?
To przede wszystkim największe centrum przyrodniczo-edukacyjne na wyspie, jedno z większych w całej Danii. Duży obiekt, który promuje zarówno geologiczną przeszłość Bornholmu, jak i to, co obecnie jest tu unikatowe. Bornholm to jedyne miejsce w Danii, gdzie żyły dinozaury — tylko tutaj znajdują się niewielkie obszary złóż z okresu jury i kredy, formowane na lądzie, a wiadomo, że były one zwierzętami lądowymi. W NaturBornholm jest bardzo ciekawa ekspozycja poświęcona dinozaurom, które tu występowały. Co ważne, stawiamy na aktywne zwiedzanie — nie jesteśmy typowym muzeum. Zarówno dzieci, jak i dorośli mogą tu działać. Na gości czekają interaktywne modele oraz liczne zajęcia i zadania, które można rozwiązywać wspólnie, rodzinnie, także w otoczeniu budynku.
KM: Wyspa Bornholm planuje do 2032 roku całkowicie przejść na model zero waste. W Polsce mamy cały czas jeszcze problem z przekonaniem mieszkańców do podstawowej segregacji odpadów.
Przede wszystkim Dania jest krajem, który imponuje mi podejściem mieszkańców — ludzie są nastawieni na uczciwość. Jeśli coś trzeba zrobić — po prostu to robią, bez potrzeby nadzoru. Kiedy pojawia się wspólny problem, jak kwestia odpadów, wszyscy współpracują. Obecnie mamy rozbudowany system segregacji — przy każdym domu stoją pojemniki, do których odpady dzielimy na pięć frakcji. Przez lata tak nie było — kiedy przeprowadziłam się tu 20 lat temu, segregowało się tylko papier i odpady zmieszane. Mimo to wszyscy mieszkańcy od początku bardzo sumiennie segregowali odpady we własnych domach i samodzielnie wywozili je na tzw. place kontenerowe, gdzie odpady są rozdzielane jeszcze dokładniej. To działa nadal, bo nie wszystkie odpady można podzielić na pięć grup — pozostają baterie i inne nietypowe pozostałości. Każdy pilnuje tego sam, żeby wszystko było posegregowane i właściwie zutylizowane. Tak wygląda duńskie podejście do gospodarki odpadami.
KM: Podobno bardzo dobrze funkcjonuje system ponownego wykorzystania.
Najlepszym przykładem są opakowania po napojach. Nie ma tych jednorazowych wyrzucanych po użyciu — wszystkie napoje są sprzedawane w butelkach i puszkach objętych dodatkowym kosztem. Po ich zwrocie odzyskujemy pieniądze, co motywuje do zachowania opakowań i ich zwrotu. Obecnie Dania pracuje nad kolejnym krokiem — chodzi o wymuszenie na koncernach i producentach napojów stosowania jednego rodzaju plastiku, co pozwoliłoby jeszcze efektywniej wykorzystywać go ponownie i produkować nowe butelki z tego samego materiału. Różnorodność tworzyw bardzo utrudnia recykling, dlatego dąży się do ujednolicenia.
KK: Jaką rolę w tym procesie pełni NaturBornholm? Jak wpływa na lokalną społeczność i turystów?
Przede wszystkim stawiamy na edukację — nie tylko w zakresie segregacji odpadów, choć to widzą nasi goście na co dzień, ale szerzej: chodzi o styl życia z minimalnym śladem węglowym. Pokazujemy, jak ograniczać nadmierną konsumpcję i ponownie wykorzystywać to, co już mamy. Dziś łatwo kupować ubrania czy buty — zwłaszcza młodzież, która dorabia w wakacje lub weekendy, często wydaje wszystko na kolejne rzeczy. Kiedyś w pokoju miałam regały pełne książek, a dziś coraz częściej widzę półki, na których eksponuje się buty sportowe. Nadmierna konsumpcja stała się problemem. Na szczęście w Danii bardzo silny jest nurt ponownego użycia — sklepy z używaną odzieżą, zabawkami czy wyposażeniem domu są popularne nie dlatego, że ludzi nie stać na nowe rzeczy, tylko dlatego, że uważają to za właściwe. Często dochód z takich sklepów trafia na cele charytatywne, ale są też komercyjne second-handy — takie małe „supermarkety”, w których każda rodzina może wynająć stoisko i sprzedać to, czego już nie potrzebuje. W ten sposób ograniczamy wydatki, ale też zmniejszamy produkcję nowych rzeczy — zyskuje na tym środowisko.
KK: Co jeszcze robicie?
Uczymy, jak gotować z minimalnym śladem węglowym. Planujemy posiłki zgodnie z sezonem — zimą nie musimy sprowadzać truskawek z drugiego końca świata, zamiast tego wybieramy lokalne produkty. W Danii wiele rodzin ma przydomowe ogródki — dlaczego więc nie mieć własnych ziół, pietruszki czy warzyw? Popularna jest też sąsiedzka wymiana: ktoś ma marchewkę, ktoś buraczki — można się podzielić. Ważne jest też, by unikać produktów, które przebyły tysiące kilometrów samolotem — to ogromny ślad węglowy, nawet jeśli cena kusi. Kupujemy więc lokalnie i wspieramy tym samym lokalne sklepy i rolników.
Ekologia to także transport — wielu mieszkańców wyspy przesiada się z samochodu na rower, jeśli to tylko możliwe.

KM: A co z energią?
Oszczędzamy energię nie tylko z powodów finansowych, ale przede wszystkim dla środowiska. Bornholm realizuje projekt „Zielona Wyspa” — celem jest neutralność klimatyczna i maksymalne wykorzystanie odnawialnych źródeł energii. Mamy wiatraki, panele słoneczne, pompy ciepła. Budujemy inteligentną sieć energetyczną, która pozwala wykorzystywać te źródła efektywnie. Dostosowujemy nasze życie — na przykład włączamy pralki i zmywarki w nocy, kiedy prąd jest tańszy i łatwiej zrównoważyć obciążenie sieci. Lokalne ciepłownie wykorzystują odpady rolnicze, mamy też biogazownie — korzystamy z biomasy, wiatru, słońca.
KK: Na Bornholmie pewnie łatwiej ograniczać zakupy — nie ma wielkich centrów handlowych?
To specyfika małej wyspy — mieszka tu niespełna 40 tysięcy ludzi, nie ma warunków dla wielkich centrów handlowych czy ogromnych supermarketów. Taki obiekt po prostu by tu nie przetrwał — nie ma wystarczającej liczby klientów.
KK: W dużych krajach trudniej o takie ograniczenia — siła komercji bywa silniejsza niż ekologia.
To prawda, ale są też dobre przykłady. Nasza córka mieszka w Kopenhadze i tam widać, jak skutecznie można rozwiązywać na przykład problemy transportowe. Metro rozwija się, ludzie chętnie z niego korzystają. Rowerzyści mają szerokie pasy (nawet po pięć w jedną stronę) przy ruchliwych ulicach, osobne mosty i drogi tylko dla rowerów. Jazda rowerem jest bezpieczna i wygodna — i to działa. To pokazuje, że krok po kroku można zmieniać miasto.
KK: Opowie Pani o swojej pasji — omułkach i ich roli w ochronie morza?
To również element edukacji. Bałtyk jest mocno zanieczyszczony, przesycony nawozami. Omułki — małże — działają jak naturalne filtry, oczyszczają wodę z mikroorganizmów. Tam, gdzie zasolenie jest wyższe, na przykład w Morzu Północnym, rosną duże omułki jadalne. Na polskim wybrzeżu i wokół Bornholmu zasolenie jest niskie, więc omułki są małe — dorastają do 3 cm i rosną wolno. Mój projekt to zakładanie małych hodowli małży w portach — rodzina spacerująca obok widzi tabliczkę: „Tu oczyszczamy wodę”, i zaczyna myśleć: „Można coś zrobić”. Małże rosną w siatkowych „skarpetach” zawieszonych na linach — filtrują wodę w porcie.
Razem z naszym klubem przyrodniczym — działającym przy NaturBornholm — zakładamy też „przedszkola” dla rybek. Trałowanie zniszczyło zarośla przybrzeżne, które były miejscem rozrodu ryb. Teraz budujemy małe kosze z odzyskanych materiałów — stare kosze z lodówek, siatki. W środku umieszczamy mniejszy kosz z omułkami i morszczynem, w którym żyją skorupiaki — pożywienie dla narybku. Małe ryby mogą się tam chować, duże drapieżniki nie mają dostępu. Chciałabym w przyszłości zamontować podwodną kamerę, żeby każdy mógł zobaczyć, jak to działa. To małe projekty, ale pokazują, że krok po kroku można coś zrobić — zwłaszcza razem z młodzieżą.
KM: Na czym polega Wasza edukacja?
Przede wszystkim nie zamykamy się w klasie. Lekcje często odbywają się w terenie — nawet matematyki czy języka można uczyć w lesie czy na plaży. Chodzi o to, żeby być blisko natury — wtedy się ją rozumie i czuje za nią odpowiedzialność. Jeśli dziecko widziało w danym miejscu trzmiela czy rzadką roślinę, nie wyrzuci tam śmieci. Edukujemy przez przykład i bliskość z przyrodą. Cytujemy często powiedzenie, które często powtarzam: Nie odziedziczyliśmy Ziemi po naszych przodkach — pożyczyliśmy ją od naszych dzieci.
KK: Robicie swoje!
Zawsze zaczynamy od siebie — jeśli my coś robimy dobrze, dzieci robią to samo. Nie trzeba mówić „tego nie rób, to zrób” — wystarczy autentyczny przykład.
KK: Czym jest dla Pani przyroda?
Bogactwem. Jestem biologiem środowiskowym — wiem, jak łatwo zniszczyć przyrodę i jak trudno ją potem odtworzyć. Polska ma szczęście, bo wciąż mamy parki narodowe, pierwotne lasy, żubry. W Danii przyrodę zniszczono dawno temu i dziś wydaje się ogromne pieniądze, by ją odtworzyć — to trwa latami. Przykładem jest Ekkodalen — piękna dolina echa. W latach 70. osuszono tam 50 hektarów mokradeł, zamontowano 15 km rur i 5 pomp. Teraz za 10 milionów koron rozbieramy to wszystko — ale zanim wrócą rośliny łąkowe, może minąć 200 lat.
KM: A projekt „Vild med vilje”?
„Dziki z wyboru” — chodzi o to, żeby nasze ogrody stawały się małymi oazami bioróżnorodności. Zamiast strzyżonego trawnika — kwietna łąka. Kwiaty, krzewy, hotele dla owadów, budki lęgowe, domki dla trzmieli, jeży i kompostownik. Ale to już temat na kolejną rozmowę…





