Prawica dużo mówi o patriotyzmie, ale lekceważy przyrodniczy aspekt tożsamości narodowych i jego wpływ na dziedzictwo kulturowe. Z kolei liberałowie i lewica chcą robić ekologię w oderwaniu od konkretnych miejsc, ponad głowami społeczności, w ramach globalnego trendu.
Ekologia i ojczyzna
Normą jest dzisiaj antyekologiczna postawa wielu środowisk prawicowych. Zupełnie lekceważą one ochronę przyrody. W najlepszym razie poprzestają na ogólnikowych deklaracjach, z których w praktyce nie wynika nic, bo chwilę później okazuje się, że tego chronić nie można, tamtego nie wypada, na tym stracimy kilka złotych, tu ktoś jest przeciwko, a tak właściwie to cała ekologia to przecież „lewacki wynalazek”.
Tymczasem przyroda stanowi integralną część ojczystego dziedzictwa, zatem trudno wyobrazić sobie, aby faktyczny patriota niszczył czy lekceważył ekosystem umiłowanej ziemi. Dawno temu Konrad Waloszczyk w książce Planeta nie tylko ludzi pisał: Pojęcie „środowiska ludzkiego” wykracza poza zakres środowiska przyrodniczego. Zawiera nie tylko komponenty przyrodnicze, ale także kulturowe, takie jak ochrona zabytków kultury materialnej czy zwłaszcza folkloru. Przyroda stanowi tak samo istotny składnik ojczyzny jak tradycja czy etos kulturowy, to m.in. ona decyduje o wyjątkowości, niepowtarzalności wśród innych miejsc. Dlatego zasługuje na troskliwą opiekę. Jest ważnym elementem tożsamości kulturowej, zajmuje istotne miejsce w zbiorowej świadomości mieszkańców, w zmitologizowanym obrazie ojczyzny noszonym w ich sercach.
Krajobraz, przyroda są miejscem szczególnym. Tu spoczywają prochy przodków, tutaj toczyli oni swoje życie. Wśród tych samych pagórków, lasów, pól, łąk i rzek pracowali, kochali się, wspominali przeszłość i planowali dzień jutrzejszy. W ich otoczeniu kształtowały się nasze kultura, etos, dziedzictwo, język, literatura itp. D. H. Lawrence stwierdzał: Każde społeczeństwo kształtuje się w jakimś określonym miejscu, które jest jego domem – jego ojczyzną. Każde miejsce na kuli ziemskiej innym emanuje życiem, inne ma wibracje […] Duch miejsca jest czymś niezmiennie realnym. Philippe Saint-Marc w książce Przyroda dla człowieka zauważył trafnie: Okaleczając krajobrazy, w których przyroda zespalała się z kulturą, wykreśla on swą przeszłość, kruszy i rozmywa swą osobowość narodową, regionalną i lokalną.
Rozumieli to prekursorzy ekologii w Polsce i na świecie. Ochrona przyrody, oprócz innych aspektów, takich jak jej piękno czy wartości utylitarne, od początku miała silny rys patriotyczny. Nierzadko do prekursorów ekologii należeli ludzie prawicy, jak wielki orędownik tworzenia parków narodowych w USA, prezydent-republikanin Theodore Roosevelt. Kluczowe postaci i teksty założycielskie amerykańskiego ruchu ochrony przyrody odwoływały się do konkretnych miejsc i ich znaczenia dla tożsamości i kultury: Henry David Thoreau, John Muir czy Aldo Leopold, którego książka Zapiski z Piaszczystej Krainy (ang. A Sand County Almanac), zwana „biblią ekologów”, to wizja mocno zakorzeniona w małej ojczyźnie autora i wyrosła z troski o nią, a następnie z tego poziomu dopiero dochodząca stopniowo do wniosków ponadlokalnych, przy czym wtedy perspektywa globalna współgra z licznymi wątkami odnoszącymi się do etosu amerykańskiego, do ojczyzny autora.
W naszym kraju ojcem-założycielem całościowego myślenia ekologicznego był patriota i endek, Jan Gwalbert Pawlikowski, który wyszedł od postulatów ochrony przyrody umiłowanych Tatr, a następnie na tej bazie stworzył wnioski „globalne”. U zarania polskiej refleksji ekologicznej ważny był także aspekt stricte patriotyczny. Dostrzeżono rabunkową gospodarkę prowadzoną przez zaborców na ziemiach polskich. O tym zjawisku Adam Mickiewicz pisał w Panu Tadeuszu na przykładzie drzew: Pomniki nasze! ileż co rok was pożera / Kupiecka lub rządowa, moskiewska siekiera! / Nie zostawia przytułku ni leśnym śpiewakom, / Ni wieszczom, którym cień wasz tak miły jak ptakom.
Gdy Stefan Żeromski zabiegał o prawną ochronę wiekowych lasów Gór Świętokrzyskich, napisał w Puszczy jodłowej jedne z najbardziej poruszających słów spod znaku ekologii motywowanej patriotycznie: Żyj wiecznie, świątnico, ogrodzie lilij, serce lasów! Przeminęły nad tobą czasy złe […]. Lecz któż może wiedzieć, czy […] nie wyjdą znów drwale z siekierami, ażeby ściąć do korzenia macierz jodłową na podstawie nowego prawa, w interesie jakiegoś handlu lub czyjegoś niezbędnego zysku. Jakie bądź byłoby prawo, czyjekolwiek by było, do tych przyszłych barbarzyńców poprzez wszystkie czasy wołam z krzykiem: – Nie pozwalam! Puszcza królewska, książęca, biskupia, świętokrzyska, chłopska, ma zostać na wieki wieków, jako las nietykalny.
Ekologia bez ojczyzny
Coraz trudniej dziwić się wspomnianym ślepym uliczkom prawicowości, gdy ekologia przestaje mieć związki z konkretnymi miejscami. Staje się trendem niezakorzenionym w żadnym terytorialnym i kulturowym konkrecie. Dziś sprowadza się w dodatku coraz częściej do kwestii zmian klimatycznych, troski o „ludzkość” czy o „zasoby planetarne”. Nie ma w niej namacalnych punktów odniesienia.
Guido Ceronetti w swym przepięknym eseju Drzewa bez bogów pisał: Ekologię dlatego czeka porażka, że jej horyzonty myślowe w głębszym sensie niewiele odbiegają od horyzontów myślowych niszczycieli. Miał on na myśli z jednej strony desakralizację natury i materializm obrońców środowiska, niepotrafiących spojrzeć na przyrodę inaczej niż tylko przez pryzmat „zasobów”, z drugiej natomiast właśnie odseparowanie takich wysiłków od konkretnych miejsc, kultur i tożsamości.
Takie pojęcia, jak „przyroda”, „świat”, „środowisko”, „gatunki” są w istocie abstrakcjami i dlatego nie posiadają dostatecznej mocy wywierania wpływu na postępowanie ludzi. Francuski, a właściwie prowansalski poeta René Char, stwierdził kiedyś w wywiadzie dla prasy, gdy uczestniczył w protestach przeciwko inwestycjom szpecącym okolicę: Bijemy się o ten krajobraz, gdyż dla nas wart jest on więcej niż chleb. Nic go nam nie zastąpi.
Gdy jednak krajobraz staje się ujednolicony, przestaje być o co walczyć. Cytowany już Konrad Waloszczyk pisał wiele lat temu: Wyniszczanie gatunków biosfery ma swoją analogię w ginięciu gatunków folkloru i w ogóle różnorodności kulturowej, którą homogenizuje źle pojmowany globalizm kultury masowej.
Częścią tego globalizmu są dzisiaj ekolodzy: globalne organizacje-marki, na czele których stoją liderzy-nomadzi, działający ponad głowami społeczności, wykorzenieni z nich, niezwiązani z niczym i nikim konkretnym, próbujący „ochraniać zasoby”, „zachować gatunki” lub „ratować planetę” z warszawskich czy brukselskich biur. Jeśli czasami odnoszą się do konkretnych miejsc, to modelowych, wyjątkowo cennych, emblematycznych. Tak, to ważne, aby zachować puszcze białowieską czy amazońską, ale większość z nas nigdy nie była i nie będzie w tych miejscach. To jak oglądanie filmu o odległych sprawach. Tak, oczywiście, zmiany klimatyczne są kluczowym wyzwaniem, zagrażającym każdemu miejscu na ziemi, ale to temat nierzadko abstrakcyjny dla ludzi żyjących swoimi sprawami i problemami, mierzących się z wyzwaniami codzienności.
Dziś ludzie nie wiedzą, jakie rośliny rosną za ich domem czy osiedlem, gdzie jest najbliższe źródło oraz skąd najczęściej wieje wiatr w okolicy. I nie dlatego, że są „ciemni”, lecz z powodu tego, jak żyjemy i jak oderwani jesteśmy od natury. Ale także i dlatego, że okolica – każda okolica – jest coraz bardziej jednakowa, zhomogenizowana, a ekologia sprowadza się coraz częściej do dyskusji o źródłach energii, recyklingu czy innych technikaliach, nie o przyrodzie wokół nas. Co ciekawe, już przed ponad stuleciem zwracał na ten aspekt uwagę wybitny historyk sztuki i konserwator zabytków, Stanisław Tomkowicz. Pisał on w Szpeceniu kraju: W uprzeciętnionym i upraktycznionym otoczeniu będzie zapewne dobrze krowom i owcom, którym wystarcza do szczęścia dobra pasza i wygodna stajnia; człowiekowi stanie się nudno, smutno i nieswojsko; tak nic nas nie będzie łączyło z domem, miastem, okolicą, pozbawionymi cech własnych, upodobnionymi do siebie, szablonowymi. Człowiek u siebie będzie się czuł jak w koszarach lub szpitalu, a razem z urokiem ogniska domowego ulotni się przywiązanie do miejsca rodzinnego, do kraju własnego, do ojczyzny.
Wiele dekad po nim Paul Kingsnorth, jeden z najciekawszych myślicieli naszych czasów, kiedyś aktywista ekologiczny, dziś krytyk kierunku ewolucji tego ruchu, pisał w tekście krytykującym technokratycznych „neo-ekologów”: Potrzebujemy ekologii lokalnej, odwołującej się nie do ratowania Ziemi przez wielkie Z, ale lokalnych, dobrze znanych i zdefiniowanych „ziem” – środowisk naturalnych, tych, które nas otaczają i w których żyjemy. Odrzuca on obecną „ekologię globalną”, w której wszystko sprowadza się do surowców, efektywności oraz nieemisyjnych źródeł energii, bez kwestionowania kierunku, w którym zmierza cywilizacja. W jednym z tekstów w książce Wyznania otrzeźwiałego ekologa wskazuje on, że gdyby chcieć doprowadzić do racjonalnego końca wnioskowanie spod znaku „czystej energii”, to należałoby zabudować wiatrakami m.in. jego ukochane wzgórza, których piękno było jednym z impulsów skłaniających go do zaangażowania w ruch obrońców przyrody. Czysta energia to niewątpliwie będzie ekologia – tyle że w takich przypadkach przewrotnie antyekologiczna, bo dewastująca kolejne obszary przyrodnicze oraz ludzkie fascynacje nimi.
Kingsnorth w innym z tekstów pisze o wykorzenionych „nowych ekologach”: Organizowali kampanie wspierające „Planetę” albo „Ziemię”, ale brakowało im najważniejszego, czyli poczucia realnej więzi z jakąkolwiek częścią naszego globu. W jeszcze innym artykule wiąże on to zjawisko z procesem zaniku także różnorodności kulturowej w globalnym kapitalizmie: Przez lata odczuwałem ciągłą, trudną do zidentyfikowania utratę wielu rzeczy, które moim zdaniem wyróżniały nasz kraj. Widziałem, jak lokalne puby zamieniały się we franczyzowe knajpy lub w drogie apartamenty. Za nimi odeszły stare śródmiejskie browary, a upadek niezależnych sklepów zamienił główne ulice w identyczne kolumnady sieciowych marek. Na prowincji rugowano resztki charakterystycznej angielskiej kultury wiejskiej, w miarę jak wsie stawały się sypialniami dla osób dojeżdżających do pracy lub martwymi osiedlami drugich domów dla bogatych. W miastach niezależne sklepy, puby, targi i kluby ulegały przekształceniu w miejsca dla zamożnych, zdarzały się też bardziej złowrogie rzeczy: prywatyzowano ulice i otwarte przestrzenie, zamykano je i nadzorowano za pomocą prywatnych ochroniarzy. To, co małe i lokalne, tradycyjne i wyróżniające się, zostało wyparte przez potężnych, pozbawionych przywiązania do konkretnego miejsca i bardzo, bardzo zamożnych.
Eko-patrioci
Czy jesteśmy skazani tylko na coraz bardziej antyekologiczną prawicę, dla której ochrona przyrody to „lewactwo”? I na liberalno-lewicowych komiwojażerów globalnej ekologii, w której nie ma znaczenia realna przyroda, jaką znamy, bo wszystko trzeba zaangażować w powstrzymanie zmian klimatycznych i w produkcję „czystej energii”, abyśmy mogli tejże energii zużywać jeszcze więcej na śmieciarską rozrywkę separującą nas od tego, co za oknem czy w pobliskim lesie?
Wyjściem z klinczu, w którym nie odnajduje się niemało ludzi, byłoby uznanie, że nie ma całościowego patriotyzmu bez uwzględnienia ekologizmu. Oraz że ekologia, aby była rdzenna, „ludowa”, powszechna i realizowana nie ponad głowami ludzi przez zawodowych „aktywistów”, powinna odnosić się do konkretów: przyrodniczego, lokalnego, kulturowego i tożsamościowego. Jak to zrobić, to temat na inną opowieść. Najpierw trzeba uznać, że tędy droga.
fot. Zora Rubahn | unsplash.com