Z ochroną środowiska dzieje się od kilku lat coś niedobrego. Coraz bardziej przybiera ona postać moralizowania zamożnych i dobrze sytuowanych pod adresem uboższych i wykluczonych. To nie tylko nonsens faktograficzny, ale także najlepszy sposób na to, żeby miliony ludzi zrazić do ekologii. Co już się dzieje i jest coraz wyraźniejszym trendem.
Przed dwoma laty milioner Janusz Filipiak, twórca znanej firmy Comarch, powiedział w jednym z wywiadów: Jednym z największych źródeł emisji CO2 jest hodowla zwierząt na mięso. A to osoby, które mniej zarabiają, konsumują kolosalne ilości mięsa. I to generuje bardzo dużo CO2. To jest też olbrzymia praca – uświadomienie ludziom, żeby tyle nie żarli. Tymczasem jak idę do swojego okolicznego sklepu pod Krakowem, to widzę, jak ludzie wynoszą takie siaty pełne mięsa. Ja nie wiem, co oni z tym zrobią. A to kreuje masę CO2.
Ta wypowiedź wywołała falę krytyki. Trudno o większy przykład oderwania od rzeczywistości, niż takie wywody. Przekonanie, że niezamożni ludzie kupują mnóstwo mięsa nie wiadomo po co, mogło się zrodzić tylko w głowie kogoś, kto ma ogromny majątek. Nie wie zatem, że niezamożni swoje środki wydają celowo, po coś i dość racjonalnie. Był to jednak przede wszystkim niesamowity przejaw hipokryzji. Milioner w ramach swojego życia i zarabiania kolejnych milionów konsumował bowiem znacznie więcej niż przeciętny człowiek. Na jego styl życia przypadało także znacznie więcej emisji dwutlenku węgla. Na liczne loty samolotowe, wiele przejazdów samochodowych, mieszkanie i pomieszkiwanie w luksusowych warunkach, wysoką konsumpcję itd., itp.
Nie miałoby sensu zajmowanie się wywodami Filipiaka (dziś już zresztą nieżyjącego) i nim samym, gdyby nie był to przejaw szerszego zjawiska. Od pewnego czasu ekologia stała się modna wśród osób zamożnych i wpływowych. Nie byłoby w tym niczego dziwnego, wręcz przeciwnie, należałoby temu przyklasnąć. Problem w tym, że jest to moda zazwyczaj płytka. Równie często bazuje ona na hipokryzji podobnej do tej z pouczeń Filipiaka. Styl życia ludzi zamożnych jest z zasady bardziej antyekologiczny, bardziej emisyjny, opiera się na zużywaniu większych „porcji” energii i surowców, na całościowym większym piętnie odciskanym na przyrodzie i środowisku. Po trzecie i najważniejsze, w ramach tej mody często i coraz częściej pojawiają się moralizowanie i krytyka pod adresem ludzi niezamożnych.
To oni jakoby są winni niszczenia przyrody i „podgrzewania planety”. W pohukiwaniach autorstwa bogatych i średniozamożnych ludzie biedni popełniają same błędy i wykroczenia. Jeżdżą starymi spalinowymi autami, ogrzewają domy i mieszkania węglem, kupują „plastik”. Robią to wszystko niejako na złość środowisku, a czynią tak, ponieważ są „ciemni i zacofani”.
Taka narracja to postawienie na głowie całej tradycji refleksji nad dewastacją środowiska i przyrody. Ekologia, jaką znamy dzisiaj, czyli jako system wartości dotyczących ochrony środowiska, wywodzi się z ruchów społecznych lat 60. ubiegłego wieku. To wtedy do wcześniejszych przestróg i niezgód na widoczną gołym okiem dewastację przyrody i krajobrazu dołożono refleksję społeczną. Dotyczyła ona negatywnego oddziaływania nie tylko na przyrodę czy wybrane gatunki, ale także na człowieka. Zwrócono uwagę, że spaliny, emisje z przemysłu, smog, hałas, nadmiar „chemii” w otoczeniu, ścieki itp. – wpływają negatywnie także na nasze zdrowie, samopoczucie, kondycję psychofizyczną. Nas jako jednostek, ale także zbiorowości. Co więcej, u początków współczesnego ruchu ekologicznego zwrócono uwagę, że częściej ofiarami takiego procederu padają społeczności niezamożne. Lepiej sytuowani mogą sobie pozwolić na zamieszkanie w „sielskiej okolicy”, a także mają większe możliwości wywierania nacisku na sprawców szkodliwych zjawisk w swoim otoczeniu – na batalie polityczne, formalnoprawne, nagłośnienie zjawiska w mediach itp. Biedni – wręcz przeciwnie. Dlatego częściej padają ofiarą poczynań antyekologicznych. To oni mieszkają w pobliżu ruchliwych dróg, obok emisyjnych i hałaśliwych fabryk, w okolicy dewastowanej ogromnymi dawkami nawozów czy ścieków, to w ich pobliżu lokuje się wysypiska śmieci itp. Początki ruchu ekologicznego były naznaczone troską nie tylko o środowisko, ale także o słabszych ludzi. Uważano ich za sojuszników.
Było tak nie tylko w USA czy Europie Zachodniej. Początki nowoczesnej ekologii w Polsce to najpierw zryw „Solidarności” w latach 1980–1981, a później rozkwit takich inicjatyw w okresie przełomu ustrojowego. Był to czas, gdy dla postulatów ochrony środowiska bez trudu pozyskano „zwykłych ludzi”. Zamiast obrażać ich wywodami, że coś konsumują czy z czegoś korzystają, zwrócono uwagę na to, że są ofiarami antyekologicznego procederu. Zanieczyszczone rzeki i powietrze, zapadalność na choroby cywilizacyjne, przemysł oszczędzający na filtrach i innych technologiach mogących zmniejszyć emisje, rozmaite inwestycje nietroszczące się o pobliskich mieszkańców – to były tematy ekologii tamtego czasu.
Długo by pisać o tym, dlaczego rozeszły się drogi „zawodowych ekologów” i „zwykłych ludzi”. Pewne jest, że przez lata to nie ci drudzy byli najbardziej sceptyczni wobec ochrony środowiska. Postulaty ekologiczne chętniej w III RP krytykowały klasa średnia i wyższa, środowiska biznesowe, ludzie zamożni. Bo przeszkadzało to w „rozwoju”, czyli ślepym, bezpardonowym robieniu czegokolwiek „nowoczesnego” bez oglądania się na skutki (anty)przyrodnicze. Media liberalne były pełne wywodów o „blokowaniu rozwoju”, o „wstecznictwie”, o tym, że „żabki i kwiatki” są dla kogoś ważniejsze od autostrady czy deweloperskiego osiedla. O tym, że „ekooszołomy” blokują „niezbędne inwestycje”, że chcą ocalenia parku, lasu, łąki, że nie wiwatują z powodu kolejnego wylania asfaltu czy betonu. Wtedy jeszcze wśród zamożnych nie był mody na ekologię. Wtedy ekologią nie zajmowali się celebryci, lecz zwyczajni ludzie.
Dzisiaj ci sami zwyczajni ludzie są nieustannie lżeni. Palą węglem, a węgiel to śmierć planety. Jeżdżą „starymi gratami”, a ropa to śmierć planety. No chyba że służy do napędzania luksusowych aut, z których wiele przecież wciąż nie jest elektrycznych. Poza tym czemu każdy nie kupi sobie elektrycznego, przecież to tylko skromne co najmniej 100 000 złotych w kraju, gdzie większość ludzi zarabia poniżej 5000 zł netto. Niezamożni „żrą mięcho”, a mięcho to śmierć planety. Chyba że sezonowana wołowina z drugiego końca świata po kilkaset złotych za kilogram w modnej restauracji. Niezamożni „kupują tandetę”, a plastik i konsumpcja to śmierć planety. Co innego gdy masowo kupuje się i wyrzuca produkty bio-eko-fairtrade. Plastikowa reklamówka to śmierć planety, ale cała szafa zawalona bawełnianymi torbami z modnymi i „wrażliwymi” nadrukami, to coś obojętnego planecie. Niezamożni latają samolotami na jakieś przyziemne wczasy last minute, a spaliny samolotowe są wtedy chyba inne, niż gdy ktoś świadomy i uwznioślony leci „naładować akumulatory” na Martynice czy w „malowniczym i klimatycznym włoskim miasteczku”, przeżyć „city break” w Porto czy Kinszasie, rozwijać się duchowo w Nepalu, jeść „kolację biznesową” w NYC czy konferować naukowo w Londynie na temat interesujący 17 osób w skali globu. A nawet, o zgrozo, biedni „robią dzieci”, a „nadpopulacja” to śmierć planety, no chyba że chodzi o to, iż zamożni przekazują geny dziedzicom fortun.
Czy „zwykli ludzie” są bez ekologicznej winy? Nikt nie jest. Każdy człowiek i jego styl życia oznaczają pewien nacisk na planetę, środowisko, klimat, surowce itp. Po pierwsze jednak, niezamożni z zasady konsumują mniej – bo na więcej ich nie stać. Po drugie, nie stać ich także na wiele takich rodzajów konsumpcji, które faktycznie czy tylko na pokaz są ekologiczne. Biedny nie dlatego ma wiekowe auto z silnikiem diesla czy stary energochłonny dom ogrzewany węglem, że nie chciałby mieć nowoczesnego auta i domu o znakomitej klasie energetycznej. Dziś wiele produktów „ekologicznych” jest z definicji elitarnymi, bo tak stanowi ich cena. Poczynając od elektrycznych aut, a kończąc na warzywach z upraw ekologicznych. Po trzecie, produkty masowe i niedrogie są z zasady nieekologiczne, bo tak chce producent. Przerzuca on koszty środowiskowe na konsumenta. Wystarczy zobaczyć, w ile zbędnego plastiku są opakowane współczesne produkty albo ile opakowań szklanych jest bezzwrotnych. Nie są one darmowym prezentem szczodrego producenta dla „ciemnego” konsumenta, lecz czymś, czego koszt wytworzenia i utylizacji wliczono w cenę produktu, a konsument zazwyczaj nie ma żadnej alternatywy, która byłaby mniej marnotrawna i tańsza lub podobnie wyceniona.
Gdyby chcieć na serio potraktować ekologię i to, co od dawien dawna wiemy o przyczynach niszczenia środowiska, w tym o zmianach klimatycznych, wiele rozwiązań i sposobów wytwarzania wyglądałoby inaczej. Już na poziomie ustawowym i organizacyjnym, a nie postaw pojedynczych konsumentów. Na przykład:
- wszystkie opakowania produktów byłyby zwrotne lub powstawałyby z materiałów nisko emisyjnych podczas produkcji, łatwych do przetworzenia i poszukiwanych do ponownej produkcji, czyli np. nie z plastiku, lecz ze szkła. Wprowadzono by taki mechanizm podatkowo-opłatowy, który uderza bezpośrednio w producenta tym bardziej, im więcej opakowań i im bardziej są one skomplikowane. Producent każdego towaru ponosiłby formalnoprawną i finansową całkowitą odpowiedzialność za każdy produkt i jego opakowanie, samemu musząc zorganizować lub opłacić odbiór, utylizację itp., co szybko wymusiłoby minimalizm opakowań oraz ich wielokrotne użycie.
- cła i podatki byłyby zorganizowane tak, że najniższe opłaty dotyczyłyby produktów wytwarzanych lokalnie, a im dalszą drogę coś przebywa do miejsca sprzedaży, tym większe byłyby koszty, z bardzo wysokimi opłatami na towary z bardzo daleka. To znacznie zmniejszyłoby skalę transportu na wielkie odległości i wszystkie ekologiczne skutki tegoż, takie jak emisja spalin z pojazdów transportowych, energia zużywana na magazynowanie, przeładunek itp. Odbudowałoby to też produkcję na miejscu, zamiast wożenia przez tysiące kilometrów.
- zamiast ładować miliony i miliardy w całą infrastrukturę służącą motoryzacji indywidualnej (od budowy i napraw dróg, przez parkingi, po koszty leczenia ofiar wypadków i zanieczyszczonego powietrza), wydawano by znacznie mniej niż obecnie na ułatwienia dla samochodów, a zarazem znacznie więcej na transport zbiorowy. W skali niewielkiego miasta bardziej dla budżetu i środowiska opłacałoby się puścić jeżdżące w kółko co kilka minut dziesiątki autobusów wożących ludzi za darmo i zatrzymujących się co chwila, dowożąc w dowolne miejsca, niż finansować koszty i pokrywać skutki ruchu tysięcy pojedynczych aut.
- zakazane byłyby marnotrawne branże nie służące żadnemu ważnemu celowi społecznemu, np. reklama i marketing, hazard, śmieciarska rozrywka.
- korzystanie z wszystkich skończonych i ograniczonych zasobów i surowców oraz wszelkie aktywności emitujące zanieczyszczenia byłyby limitowane i to w modelu limitu przypisanego każdej jednostce bez możliwości odstąpienia ich komuś bogatszemu. Limity byłyby takie, żeby starczyło na godne życie, ale zarazem takie, aby ograniczały szkodliwe czy zbędne aktywności. Na przykład jeden przelot samolotem rocznie. Jeden talon na myjnię miesięcznie. Ileś metrów sześciennych wody na osobę.
- instytucje służyłyby wspieraniu odbudowy środowiska, nie jego eksploatacji. Na przykład Lasy Państwowe zamiast wycinać drzewa zajmowałyby się ich sadzeniem oraz ochroną istniejących siedlisk i za to otrzymywały środki z budżetu zamiast musieć się sfinansować z pozyskania drewna. Eksploatacja byłaby ściśle limitowana i uniezależniona od popytu rynkowego, który oznacza presję na zwiększanie eksploatacji. Premia dla nadleśniczego nie za wyręb i sprzedaż starodrzewu, lecz za to, że wzrasta średni wiek drzewostanu. Z kolei zakład gospodarki komunalnej zatrudniałby ludzi do sadzenia drzew, tworzenia łąk miejskich itp., nie do wycinania drzew i obsesyjnego przycinania trawy.
- finansowe, podatkowe i inne premiowanie wytwarzania produktów trwałych i łatwych w naprawie. Robisz pralki czy lodówki, które psują się miesiąc po zakończeniu dwuletniej gwarancji, a naprawa jest trudna i kosztowna? 70% podatku. Robisz pralki, które bezawaryjnie służą przez 10 lat, a później są łatwo i tanio naprawiane? Twoja firma płaci podatek 7%.
I tak dalej, można to ciągnąć niemal bez końca. To oczywiście brzmi jak fantastyka, nikt tego nie wprowadzi, nie zgodzą się na to biznes, zależni od niego politycy oraz ogrom konsumentów, także tych deklaratywnie przejmujących się ekologią. To byłoby uderzenie w samo sedno życia na koszt środowiska o skończonych zasobach i możliwościach regeneracji. Mielibyśmy szybkie pozytywne efekty ekologiczne, a także sporo społecznych. A jednocześnie część takich zjawisk nie tylko nie pogorszyłaby losów osób niezamożnych, lecz wręcz polepszyłaby je i obniżyła ich koszty życia.
Taka ekologia byłaby nie tylko skuteczna, ale i niekomfortowa dla zamożniejszych. Dlatego, jak czynił milioner Filipiak, winą próbuje się obarczyć niezamożnych i słabszych. A ponieważ już ewidentnie zderzamy się z namacalnymi skutkami dewastacji środowiska, nasila się presja na sprawców rzekomych i zarazem próba wybielenia sprawców właściwych. Zwykli ludzie stawiają opór ekologii robionej odgórnie, ponad głowami, ich kosztem i bez wspierania ich.
Niedawno ekonomiści przygotowali dla związku zawodowego „Solidarność” analizę dotyczącą tego, jakie koszty niosą za sobą kolejne cele redukcji emisji w Unii Europejskiej, dokonywane za pomocą mechanizmów finansowych zawartych w systemie handlu emisjami ETS. Na przykład ceny benzyny wzrosną na początek o kilkadziesiąt groszy za litr, a później będą rosły dalej. Tona węgla będzie kosztowała najpierw o około 500 złotych więcej, by po kilku latach koszt dodatkowego opodatkowania wyniósł więcej niż sama cena handlowa surowca. Już dzisiaj mamy znaczne wzrosty cen energii elektrycznej i gazu, mimo iż udział energii ze źródeł odnawialnych stale rośnie w krajowym bilansie energetycznym. To wszystko oznacza nie tylko bezpośredni wzrost kosztów życia, ale także pośrednie podnoszenie stawek za produkcję, transport itp. Dotknie to każdego, ale szczególnie mocno słabszych. W kraju takim jak Polska, relatywnie niezamożnym, z wieloma zaszłościami (energetyka przez dekady bazująca na węglu, stare energochłonne budownictwo, zapaść transportu zbiorowego i niejako wymuszona motoryzacja itp.), są to kwestie dotkliwie odczuwalne dla większości społeczeństwa.
Z kolei alternatywy są drogie i dostępne nielicznym – elektryczne samochody, wymiana źródeł ogrzewania, termomodernizacje budynków czy budowa nowych, to duże wydatki i lata inwestycji. Również system wsparcia publicznego jest zorganizowany tak, że w pierwszej kolejności korzystają silniejsi. Dotacje wymagają wkładu własnego, nierzadko niemałego kwotowo. Wymagają także wiedzy, orientacji w przepisach, znajomości realiów systemów subwencyjnych itp., czyli tego, co posiadają przede wszystkim lepiej sytuowani, lepiej wykształceni, mający lepszy dostęp do źródeł informacji, instytucji itp. Mnóstwo osób zostanie za burtą tak sprofilowanej ekologii.
Czy biedowanie lub konieczności rezygnacji z zaspokojenia innych potrzeb przekonają do ekologii? Nie sądzę. Spodziewam się buntu przeciwko takiej rzeczywistości. W demokracji nie można nie liczyć się z nastrojami społecznymi. Sądzę, że niejedna „zielona polityka” zostanie zanegowana. Tym bardziej, że wyrzeczenie będą nie tylko najbardziej dotkliwe dla słabszych. Będą one sprzeczne z tym wszystkim, co dzisiejsze wpływowe i opiniotwórcze środowiska wmawiały ludziom przez lata i dekady. Mówiono im, że mają konsumować więcej, że to sens życia i oznaka udanej egzystencji, że więcej to z definicji lepiej, że gdy masz więcej, to napędzasz gospodarkę, że nie ma właściwie kresu podnoszeniu komfortu. Teraz nagle do gry wchodzi narracja o wyrzeczeniach oraz o tym, że wiele rodzajów konsumpcji to grzech przeciw planecie.
Odbiorcy takich pouczeń i szantaży moralnych widzą zarazem, że zamożniejszych wciąż stać na więcej i więcej. Że panele solarne są ze sporym udziałem dotacji publicznych instalowane na nowych drogich podmiejskich domach, a nie na starych chałupinkach. Że dotacje są do drogich samochodów elektrycznych, ale na częste i niedrogie podmiejskie pociągi i autobusy wciąż „nie ma w budżecie”, a ceny paliw ropopochodnych rosną i będą rosły. Że żyjąc z konieczności skromnie, wiążąc z trudem koniec z końcem, są coraz częściej przedstawiani jako sprawcy „zagłady planety”, a mało kto kieruje takie pretensje i pouczenia pod adresem świetnie sytuowanych i pełnymi garściami czerpiących z życiowych konsumpcyjnych przyjemności.
Wątpię, aby udało się zrobić skuteczną ekologię bez udziału niezamożnych, czyli większości społeczeństw. Wątpię, aby obecna strategia pouczania oraz lekceważenia ich sytuacji i trosk potrafiła zachęcić do takiego udziału. Ekologia już dawno odeszła od swoich dawnych prospołecznych korzeni i refleksji, a coraz bardziej staje się poletkiem kultywowania elitarnych antyspołecznych recept i uprzedzeń.
fot. Mihály Köles