O gigantycznych parkingach, na których marnują się hektolitry wody, braku edukacji w kwestiach wodnych i bobrach, od których możemy się wiele nauczyć – rozmawiamy z Agnieszką Hobot, hydrolożką i redaktorką naczelną pisma „Wodne Sprawy”. Mówimy o konkretach, które mogą nas uratować przed suszą i scenariuszem, w którym odkręcamy kran, a tam… kap kap i nic więcej.
Kryzys wodny nie dotyczy odległej galaktyki – dzieje się tu i teraz.
To już druga rozmowa z Agnieszką Hobot, trzecia za tydzień.
Katarzyna Kamyczek: Z każdej strony słyszymy o suszach i wodzie z kranu, która ledwo leci. To medialne strachy?
Agnieszka Hobot: To realny problem. I nie polega on na tym, że w Polsce nagle zaczęło mniej padać. Sumaryczna ilość opadów w skali roku jest zbliżona do tej sprzed kilkudziesięciu lat. Zmienił się jednak ich rytm i rozkład. Kiedyś deszcz padał „równomiernie”, w przewidywalnych odstępach czasu, co pozwalało glebie i przyrodzie korzystać z niego w sposób ciągły. Dziś coraz częściej mamy do czynienia z długimi okresami suszy, przerywanymi gwałtownymi ulewami, które przetaczają się przez kraj w ciągu kilku godzin.
Do tego dochodzą zmiany sezonowe. Zima przestaje pełnić funkcję retencyjną – coraz częściej jest sucha i ciepła, a śnieg znika po zaledwie jednym cieplejszym dniu, jeśli w ogóle się pojawi. W tym roku praktycznie nie mieliśmy pokrywy śnieżnej. To oznacza brak wiosennych roztopów, które kiedyś zasilały rzeki, uzupełniały wody gruntowe i poprawiały wilgotność gleby. Od kilku lat obserwujemy zjawisko, które z pozoru brzmi absurdalnie: zimowe susze. A to właśnie one ustawiają warunki hydrologiczne na start sezonu wegetacyjnego.
Kiedy już pada, to często w sposób gwałtowny – na suchą glebę, która nie jest w stanie tej wody wchłonąć. Skutek? Woda odpływa szybko i powierzchniowo, nie zasilając zasobów podziemnych ani roślin. Straty są podwójne – i hydrologiczne, i rolnicze.
Polska należy do krajów o najmniejszych zasobach wodnych w Europie?
To akurat twarde dane. W większości rankingów dotyczących odnawialnych zasobów wodnych na mieszkańca zajmujemy miejsce w końcówce stawki państw Unii Europejskiej – trzecie lub czwarte od końca. I dlatego pojawiają się nośne medialnie porównania do Egiptu. Ale jako hydrolog muszę powiedzieć jedno: to bardzo nieprecyzyjne, wręcz mylące zestawienie.
Egipt opiera swoje zaopatrzenie na jednym źródle, czyli Nilu. To rzeka zasilana z odległych górskich obszarów w Afryce. Polska ma zupełnie inny model zasilania – przede wszystkim z opadów atmosferycznych, a także z systemu wód powierzchniowych i podziemnych. U nas wody podziemne dla zaopatrzenia ludności w wodę odgrywają istotną rolę i – co ważne – są wciąż stosunkowo stabilne. To bardzo ważny zasób, który trzeba chronić.
Ale nie tylko. Równolegle musimy myśleć o retencji, czyli zatrzymaniu deszczu tam, gdzie spada. Bo jeżeli pozwolimy wodzie z opadów odpłynąć, to sami ten deficyt pogłębiamy.
Zbieramy deszcz tam, gdzie spadnie.
Chodzi o to, by wodę opadową zatrzymać możliwie jak najbliżej miejsca, w którym się pojawiła. Najprostszy przykład? Zwykła beczka pod rynną. To nie wymaga żadnych skomplikowanych instalacji – wystarczy podstawowy system, który pozwala zgromadzić deszczówkę, a potem wykorzystać ją w momencie potrzeby: do podlewania ogrodu, mycia narzędzi czy nawet spłukiwania toalety. To proste, ale działa. I – co najważniejsze – to najskuteczniejszy sposób na budowanie odporności wodnej w skali mikro, tam gdzie mieszkamy i żyjemy.
Retencja przydomowa, glebowa, krajobrazowa – to są dziś kluczowe pojęcia. Zatrzymywanie wody u źródła to nie tylko działanie ekologiczne, ale czysto praktyczne, bo woda, której nie musimy odprowadzać do kanalizacji, zostaje w obiegu lokalnym. I to jest absolutnie bezcenne, szczególnie w okresach, kiedy mamy do czynienia z suszą.
A co z dużymi inwestycjami? Pomagają w walce z suszą?
W kontekście suszy – niekoniecznie. Duże zbiorniki retencyjne wymagają ogromnych nakładów finansowych, ingerują silnie w środowisko i są projektowane przede wszystkim z myślą o ochronie przeciwpowodziowej. Ich użyteczność w przeciwdziałaniu skutkom długotrwałego deficytu wody jest co najmniej wątpliwa – zwłaszcza przy obecnych trendach hydrologicznych.
Coraz niższe przepływy w rzekach sprawiają, że realne możliwości napełniania dużych zbiorników stają się ograniczone. W sytuacji, gdy w wielu zlewniach ledwo udaje się utrzymać przepływy nienaruszalne, magazynowanie wody w wielkoskalowych obiektach może pogarszać sytuację w dolnym biegu rzek. To balansowanie na granicy bilansu wodnego. Im większy zbiornik, tym większe straty parowania i większe koszty eksploatacji. A korzyści w czasie suszy? Niewspółmierne.
W przeciwieństwie do rozproszonych form retencji – małych zbiorników śródpolnych, oczek wodnych czy renaturyzowanych rzek lub mokradeł – duże inwestycje nie wspierają lokalnych systemów przyrodniczych.

Rolnictwo sobie radzi z suchą?
Nie radzi. Co roku płacimy setki milionów złotych z budżetu państwa na tzw. straty suszowe. Tymczasem dużo łatwiej i taniej byłoby, gdyby rolnicy stosowali dostępne zabiegi agrotechniczne, wprowadzali nasadzenia śródpolne, spowalniali odpływ wody w rowach i niewielkich ciekach przepływających przez ich pola. W ten sposób można realnie wzmacniać retencję krajobrazową i ograniczyć erozję gleb, a tym samym odporność obszarów rolnych na suszę. Musimy zacząć myśleć zarówno o tym co dzieje się teraz, jak i o przyszłości, bo susza nie jest zjawiskiem chwilowym – to proces, który będzie się pogłębiał.
W miastach betonoza.
Tak, ale na szczęście coraz bardziej dostrzegalna przez samorządy. Dla wszystkich miast powyżej 20 tys. mieszkańców obowiązują dokumenty planistyczne tzw. Miejskie Plany Adaptacji do zmian klimatu (MPA). W wielu przypadkach taki plan jest wdrażany z głową. Widać to choćby w rosnącej liczbie projektów błękitno-zielonej infrastruktury, czyli systemów, które łączą funkcje przyrodnicze z zarządzaniem wodą. To zielone dachy, zagłębienia retencyjne, ogrody deszczowe, nawierzchnie przepuszczalne, a także zieleń, która pełni funkcję retencyjną i przeciwdziała przegrzewaniu się przestrzeni miejskiej.
Coraz częściej miasta decydują się na zazielenianie dachów wiat przystankowych czy inwestowanie w parki kieszonkowe. Ale to wciąż działania punktowe. Tymczasem ogromny, niemal niewykorzystany potencjał tkwi w terenach wokół obiektów komercyjnych – jak parkingi przy centrach handlowych. To przestrzenie często większe niż niejedna zabetonowana starówka. Wystarczyłoby zaprojektować je inaczej np. z nawierzchnią przepuszczalną, zbiornikami na deszczówkę.
Czy przeciętny obywatel ma realny wpływ na sytuację wodną kraju? Co powiedziałaby Pani osobie, która uważa, że „co ja mogę, woda i tak płynie z kranu”.
Jako społeczeństwo wciąż mamy poważne braki w edukacji wodnej – zarówno na poziomie codziennych decyzji, jak i planowania przestrzennego. Nie potrafimy sami sprawdzić, czy warto kupić działkę na danym terenie, czy może istnieje ryzyko zalania. Nie zastanawiamy się, czy będziemy mieli długofalowy dostęp do wody, czy nie. A przecież to są pytania, które każdy powinien sobie zadawać – nie tylko ze względu na komfort, ale przede wszystkim bezpieczeństwo.
Po drugie – wszyscy chcielibyśmy odpoczywać nad czystą wodą. Marzymy o pięknych plażach, przejrzystych jeziorach, meandrujących rzekach. Tymczasem każda nasza codzienna decyzja – prywatna czy zawodowa – ma wpływ na stan tych wód. Z całego serca wierzę, że w końcu zaczniemy to rozumieć. Trzeba o tym mówić, informować, uświadamiać. Kropla drąży skałę – i tylko konsekwencja może coś realnie zmienić.
Jakie formy zaangażowania mają sens?
„Bądźmy jak bobry” – mówię to z przymrużeniem oka, ale też z pełnym przekonaniem. To fascynujące zwierzęta, od których naprawdę możemy się wiele nauczyć, zwłaszcza jeśli chodzi o troskę o wodę i ekosystemy. Wystarczy wybrać się na spacer i poobserwować efekty ich pracy – to prawdziwi inżynierowie przyrody.
Zainspirowało mnie to do stworzenia książki dla dzieci – bo edukację warto zaczynać od najmłodszych. W czasach, gdy susze stają się coraz powszechniejsze, a media często niesprawiedliwie przedstawiają bobry jako szkodniki, postanowiłam pokazać ich rolę z innej – tej rzeczywistej – strony. Tak powstała książka dla dzieci „Po co bobry budują tamy?”, która w przystępny sposób tłumaczy, jak wielkie znaczenie mają te zwierzęta dla gospodarowania wodą i całych ekosystemów.

Bobry nie tylko zatrzymują wodę – one ją magazynują, filtrują i przekształcają krajobraz w sposób, który sprzyja zatrzymaniu wilgoci w środowisku. „Przy okazji” tworzą przestrzeń do życia dla wielu innych gatunków – od żab i ważek, przez ptaki, aż po większe ssaki, takie jak sarny czy wilki. Gdy przychodzi susza, ich zbiorniki stają się jedynym źródłem wody w okolicy. Z kolei, gdy spadnie ulewny deszcz – to właśnie dzięki bobrzym tamom woda nie spływa gwałtownie, co pomaga ograniczyć ryzyko gwałtownych wezbrań i lokalnych podtopień. Chroniąc tym samym łąki, mrowiska, a czasem nawet nasze domy.
Bobry są objęte ochroną gatunkową w Polsce i wielu innych krajach. Coraz częściej włączane są również do programów, których celem jest odbudowa zdegradowanych ekosystemów wodnych. Ich wpływ na retencję, bioróżnorodność i stabilizację stosunków wodnych został nie tylko zauważony, ale w niektórych państwach także oszacowany pod względem ekonomicznym – jako realna, mierzalna korzyść dla środowiska i gospodarki wodnej.
To lekcja, którą powinniśmy wreszcie potraktować poważnie. Bez wody nie ma życia – bobry zdają się o tym wiedzieć lepiej niż my. Nadszedł czas abyśmy zaczęli działać w tym samym kierunku.
Musimy uczyć się szacunku do przyrody…
… zwłaszcza do wody, której rola w ekosystemie jest absolutnie fundamentalna. Niestety, kiedy dochodzi już do poważnych, często wręcz nielogicznych zniszczeń w środowisku wodnym, nie da się ich łatwo odwrócić. Dlatego dziś tak bardzo brakuje nam rzetelnego, otwartego dialogu – nie tylko między ekspertami, ale także pomiędzy instytucjami, samorządami, mieszkańcami i światem nauki.
Z jednej strony deklarujemy troskę o zasoby wodne, z drugiej – nadal silnie inwestujemy w rozwój gospodarczy. Warto przy tym pamiętać, że Polska, odkąd weszła do Unii Europejskiej, wdraża Ramową Dyrektywę Wodną – dokument, który w wielu krajach członkowskich funkcjonował znacznie wcześniej i miał wpływać na poprawę stanu wód. Tymczasem widzimy dziś, chociażby na przykładzie Niemiec i katastrofalnych powodzi z ostatnich lat, że nawet w państwach, które formalnie realizowały tę politykę przez dekady, wcześniejsza, intensywna ingerencja w cieki wodne i rozwój infrastruktury doprowadziły do poważnych, często nieodwracalnych szkód. Kraje zachodnie już zapłaciły za to wysoką cenę – wiele ich ekosystemów zostało zniszczonych bezpowrotnie.
W Polsce mamy wiedzę i kompetencje, by gospodarować wodą w sposób odpowiedzialny. Dlatego uważam, że ucząc się, powinniśmy w pierwszej kolejności czerpać z własnych, lokalnych doświadczeń. Warto pojechać do Gdańska – miasta, które konsekwentnie rozwija błękitno-zieloną infrastrukturę – albo odwiedzić gospodarstwa rolne, gdzie rolnicy świadomie i skutecznie zarządzają wodą w krajobrazie. Uczymy się od siebie nawzajem, bo to jest ogromna wartość.
Mamy potencjał – musimy go tylko docenić. Moim zdaniem nie potrzebujemy zagranicznych wizyt studialnych, żeby podziwiać, jak „robią to inni”. Potrzebujemy zaufania do siebie, do własnych rozwiązań i do współpracy międzysektorowej. Choć to trudne – i być może nieco wbrew naszym narodowym przyzwyczajeniom – właśnie taka postawa jest dziś najważniejsza, jeśli naprawdę chcemy zadbać o wodę i trwałość naszych ekosystemów.