Świat istnieje niezależnie od nas. Gdy drzewo pada w lesie i nie ma tam żadnego człowieka, który by je usłyszał, ono i tak pada, a odgłosy upadku niosą się od grani do grani, niedźwiedzie i ptaki je słyszą, a życie płynie dalej. Tylko arogancki głupiec może myśleć inaczej – te słowa napisał dawno temu Dave Foreman, legendarny, dzisiaj już nieżyjący amerykański działacz ekologiczny. Przypominam je sobie często, gdy słyszę o tym, że ratujemy planetę, że musimy ją ocalić, że zrobimy jeszcze to i tamto, a uratujemy Ziemię.

Niewątpliwie są w takich słowach echa szczerych chęci. Są też echa arogancji. A coraz częściej także „zielony” kamuflaż dla postaw nie mających wiele wspólnego z troską o przyrodę planety.

Świat, planeta, ekosystem – jakkolwiek to nazwiemy – poradzi sobie bez nas. Ratujemy przede wszystkim takie warunki na planecie, które pozwalają kontynuować nasze, człowiecze istnienie. W najlepszym razie ratujemy poszczególne gatunki, siedliska czy formy ekosystemu. Przed nami samymi. Przed naszą, człowieczą działalnością i jej skutkami. Ale coraz rzadziej robimy nawet to. W coraz większej mierze dzisiejsza narracja ekologiczna dotyczy ratowania wyłącznie nas samych.

Człowiek przekształcał i niszczył przyrodę od tysięcy lat. Na dość małą skalę. Jedni sądzą, że ta mała skala ingerencji miała miejsce dlatego, iż przez wieki w ramach rozmaitych kultur posiadaliśmy wiele szacunku wobec Natury, uznając tak czy inaczej pojmowaną jej „świętość”. Inni przekonują, że był to efekt jedynie słabości i mizerności narzędzi pozwalających eksploatować przyrodę – i że gdybyśmy byli pod tym względem zaawansowani kilkaset czy kilka tysięcy lat temu tak, jak jesteśmy obecnie, to katastrofę ekologiczną mielibyśmy już dawno. Nie rozstrzygam tego dylematu. W każdym razie później znacznie przyspieszyły zniszczenia w ekosystemach oraz wzrosła skala naszej presji na przyrodę. Coraz więcej było także skutków ubocznych aktywności ludzkiej. Widzianych gołym okiem.

Na początku była refleksja…

Początki refleksji ekologicznej towarzyszyły właśnie takim zjawiskom. Spustoszenia dokonane w świecie przyrody były impulsem – począwszy od drugiej połowy XIX wieku – do aktywności na rzecz jej ochrony. Początkowo takie głosy częściej dotyczyły samej przyrody niż człowieka i jego dobrostanu. Gdy czytamy apele i wizje dawnych ekologów, zwraca w nich uwagę troska o przyrodę jako taką. Jeśli pojawia się tam aspekt utylitarny, człowieczy, to dotyczący poczucia straty niematerialnej, np. piękna krajobrazu. Ale często wybrzmiewa wątek mówiący, że nie powinniśmy i nie mamy prawa dewastować przyrody tak bardzo w ogóle czy jakichś konkretnych obszarów, nawet jeśli przyniesie to człowiekowi korzyści i nawet jeśli wprost nie traci on na takich zniszczeniach.

Późniejsza fala ekologizmu, ta z lat sześćdziesiątych dwudziestego stulecia, miała wymiar o wiele bardziej utylitarny i praktyczny. Mniej chodziło o naturę, a bardziej – o człowieka. O to, że zanieczyszczenia wody i powietrza mają negatywne skutki dla jednostek i zbiorowości. Że dotkliwy jest cywilizacyjny hałas. Że zapadamy na choroby wywołane spożywaniem żywności nasyconej „chemią”. Że – co budziło szczególne przerażenie osiągniemy „granice wzrostu” i zabraknie surowców na dalsze trwanie takiego świata, jaki znamy. Świata komfortu i stale rosnącego poziomu życia. O przyrodę chodziło w tym wszystkim mniej. Kluczowe było to, że nam, ludziom, coś złego się przytrafi wskutek presji na środowisko naturalne.

Owszem, były też liczne głosy mówiące, iż źle dzieje się z całą przyrodą. Giną kolejne gatunki, zmniejszają się populacje innych, dewastujemy ekosystemy. Jednak i wtedy nierzadko towarzyszyły im wywody mówiące, że stracimy na tym my, ponieważ przyroda przestanie działać tak, abyśmy mieli z tego korzyści.

Oczekiwania człowieka

Reakcją na ten stan rzeczy były dyskusje w samym ruchu ekologicznym. Oprócz ekologii utylitarnej i antropocentrycznej pojawiły się nurty – biocentryczny, „ekologia głęboka” itp. zwracające uwagę, że nasze oczekiwania i chęci są wtórne i mniej ważne wobec dobrostanu całego świata. Że nie mamy moralnego prawa stawiać interesów człowieka w centrum. Inne gatunki czy w ogóle wszelkie formy czegokolwiek na planecie mają prawo do życia i trwania. Że uzurpacją jest przekonanie o kluczowej roli człowieka. Nawiasem mówiąc nawet religie monoteistyczne, często oskarżane o stawianie człowieka na piedestale pośród całego dzieła stworzenia, nigdy nie twierdziły, że człowiek może i powinien wszystko, a „reszta świata” się nie liczy. Ich sednem był teocentryzm, nie antropocentryzm. Nawet jeśli człowiek bywał w nich „koroną stworzenia”, nie oznaczało to, że może niszczyć całość stworzenia czy eksploatować je bez żadnego umiaru w imię swoich interesów. Wiele można zarzucać tej czy innej religii, ale zazwyczaj piętnowały one z całą mocą ludzką pychę. Człowiek miał naśladować boga w tym, co dobre, ale przecież nie uzurpować sobie boskiej mocy i pozycji.

W ramach nurtów nieantropocentrycznych w ruchu obrony przyrody nie odmawiano prawa do zaspokajania ludzkich potrzeb. Zwracano jednak uwagę, że nie jesteśmy na tej planecie sami. Podkreślano, iż przetrwanie i dobra kondycja innych gatunków stanowią wartość samą w sobie, niezależnie od tego, czy ludzie mają w tym jakiś interes i czy łaskawie zechcą przyznać komuś/czemuś takie prawo. Takie wizje pozostały jednak o wiele mniej popularne niż ekologia zorientowana na troskę o środowisko tylko z powodu interesów człowieka.

Częściowo odpowiadała za to ofensywa antyekologiczna. Grupy interesu mogące stracić na ograniczeniu eksploatacji środowiska zaczęły się posługiwać demagogicznymi wywodami, jakoby ekolodzy „przedkładali żabki czy kwiatki ponad dobro człowieka”. Oczywiście było to fałszywe na wielu płaszczyznach. Po pierwsze, bez środowiska naturalnego, czyli m.in. żabek i kwiatków, nie będzie też dobrostanu człowieka. Po drugie, w zasadzie nie istniały realne przykłady, żeby człowiek miał stracić coś ważnego w imię ochrony innych gatunków. Po trzecie, istnieją przykłady przeciwnie – np. w głośnej przed laty sprawie ochrony Doliny Rospudy przed zniszczeniem wskutek budowy drogi też chętnie mówiono o „żabkach kontra ludziach”, a tymczasem zbudowano taki wariant przebiegu drogi, który omija najcenniejsze obszary przyrodnicze, a zarazem spełnia pierwotnie planowane funkcje transportu i obwodnicy.

Mimo to wspomniane tendencje jeszcze się zintensyfikowały w czasach nam współczesnych. Szczególnie gdy mowa o zmianach klimatycznych. Oczywiście globalny wzrost temperatur zagraża całemu światu przyrody i wielu gatunkom – ekosystemowi, jaki znamy. Troska o ten aspekt rzeczywistości zwykle pomija jednak to, że chodzi głównie o człowieka. To przede wszystkim nasz gatunek spodziewa się gigantycznych problemów w związku ze wzrostem temperatur i będącej ich skutkiem destabilizacji środowiska naturalnego. Czy dla planety jako takiej stanowi to problem? Ziemski klimat ulegał wielu wahaniom, w ślad za tym przeobrażał się cały świat przyrody. Jedne gatunki ginęły, inne rosły pod względem liczbowym czy zwiększały zasięg występowania. Tak będzie także i tym razem, jeśli nie zdołamy zatrzymać wzrostu temperatur na rozsądnym poziomie. To przede wszystkim my będziemy ofiarą. Samych siebie.

Tego, że zniszczyliśmy świat, jaki znaliśmy. Świat takich warunków przyrodniczych, które były dla człowieka stosunkowo korzystne, pozwalając na wieloaspektowy rozwój naszego gatunku. Dla planety samej w sobie jest obojętne, czy nasz gatunek przetrwa i w jakiej kondycji.

Jeśli zmiany klimatyczne odbiją się niekorzystnie na całej przyrodzie w jej obecnym kształcie, to z punktu widzenia planety będzie to zmiana, strata czy jakkolwiek to określimy w kategoriach używanych przez ludzi. Ale sama planeta przetrwa. Planety nie jesteśmy w stanie zniszczyć do szczętu.

Co oznacza „ratowanie planety”?

Gdy dzisiaj mowa o „ratowaniu planety”, jest to w znacznej mierze kolejny przejaw myślenia antropocentrycznego. Tyle że skrzętnie maskowanego pozorną troską o coś innego, szerszego, niż nasz gatunek i jego interesy.

Co gorsza, ta faktyczna czy rzekoma troska o planetę służy w dobie kryzysu klimatycznego do jeszcze większego pogarszania sytuacji innych gatunków i ekosystemów w imię dbałości o interesy człowieka. Wezwania do zapobiegania zmianom klimatycznym, słuszne same w sobie, niemal zupełnie zmarginalizowały inne problemy ekologiczne. Można wręcz odnieść wrażenie, iż droga do „czystej energii” ma wieść choćby i po trupach przyrody. Kluczowe pytania powinny tymczasem dotyczyć nie tylko bezemisyjności energii, ale także tego, na co ją zużyjemy. Na gospodarkę i konsumpcję takie jak obecnie? Czyli na produkcję jednorazowego materialnego śmiecia? Na streaming niematerialnego śmiecia w skali globu i na okrągło przez całą dobę? Na kopalnie bitcoinów i internet pełen patologicznych treści?

Na aktywności coraz bardziej wulgarne, jak np. pornografia czy walki szemranych osobników, nie mające wiele wspólnego ze sportem? Na zmianę jednego nietrwałego produktu na inny tylko dlatego, że ten drugi jest ciut nowszy i nieco inaczej wygląda? Na szafy pełne ubrań, które niemal nieużywane trafią wkrótce na śmietnik? A wszystko to kosztem resztek przyrody, surowców, wytwarzania odpadów itp. Ba, może wręcz okazać się, że „czysta energia” skłoni decydentów współczesnego systemu gospodarczego do jeszcze bardziej zaawansowanej eksploatacji środowiska, bo zniknie czy zmaleje przestroga dotycząca zagrożenia klimatycznego dla dobrostanu człowieka. A inne gatunki? Mało kto już o nich myśli. Byle nie było emisji dwutlenku węgla, a cała reszta kwestii ekologicznych to margines dzisiejszej polityki środowiskowej.

Przeciwdziałanie zmianom klimatycznym i ich skutkom zawiera coraz częściej wezwania do działań problematycznych dla innych gatunków i całych ekosystemów. Geoinżynieria ma zmieniać pogodę, rośliny modyfikowane genetycznie czy gatunki obce mają dawać plony dobre mimo suszy czy anomalii pogodowych, panelami słonecznymi zamierza się zabudowywać całe połacie terenu. Wszystko to bez refleksji i oceny ryzyka wpływu na sytuację innych gatunków niż nasz. Mówimy o „ocalaniu planety”, ale chcemy ocalić siebie, nawet kosztem jeszcze bardziej brutalnych ingerencji właśnie w środowisko naturalne planety. To ona ma się znowu i znowu dostosowywać, a my nie zamierzamy zmieniać naszego stylu życia i nawyków konsumpcyjnych. Przyroda, jaką znamy, ginie w imię dostępu do smartfonów, kawy na wynos, prywatnych samochodów, lotów samolotami i Facebooka – pisał realistycznie Paul Kingsnorth już ponad pół dekady temu.

Mamy więc antropocentryzm wyniesiony do absurdu, spotęgowany w skali nieznanej w dziejach. To powiedzenie niemal wprost, że liczymy się my i tylko my, a cała reszta świata natury ma się podporządkować interesowi człowieka. Albo wręcz zostać unicestwiona wyłącznie w imię ludzkiego komfortu. Jest to niemal całkowite zaprzeczenie pierwotnych pobudek ekologicznych. Tam chodziło o interes natury zagrożonej przez ludzi – tu chodzi o interes ludzi i tylko ludzi. „Ratowanie planety” to poręczny kamuflaż dla takich postaw. A co jeśli planecie jesteśmy obojętni? Albo wręcz bez naszej obecnej postaci, czyli gigantycznej machiny produkcyjno-konsumpcyjnej, byłoby jej lżej? Jeśli chcemy faktycznie ratować planetę, powinniśmy wreszcie zacząć brać pod uwagę także ją. Wszystkie ziemskie gatunki, nie tylko samych siebie.

Fałszywe dylematy

Wspomniany dylemat „chronić żabki i kwiatki czy ludzi” jest do cna fałszywy, bo zazwyczaj sprytnie omija fakt, że ochrona przyrody nie jest sprzeczna z interesem człowieka. Bywa, a raczej powinna natomiast ona bywać sprzeczna z wieloma szemranymi interesikami i zachciankami, które pod pozorem troski o „człowieka”, „ludzi”, a nawet „ludzkość”, realizują interesy wpływowych grup, dokonywane kosztem natury. Świetnie opisał to George Orwell w swojej mniej znanej powieści „Brak tchu”. Opowiada ona o mężczyźnie, który po latach powrócił do krainy swego dzieciństwa. Zetknął się tam ze zniszczeniami nie tylko tkanki kulturowej, ale także z dewastacją przyrody. Co ciekawe, dokonaną przez „ekologów” z klasy wyższej.

Dawną, niegdyś opuszczoną posiadłość, której centrum stanowił dziki staw pełen bujnej przyrody, zabudowano „zdrowym osiedlem” zamieszkanym przez „miłośników natury”. Mówiąc wprost: przez zamożnych ludzi, którzy dla swojego komfortu zniszczyli siedliska przyrody, ale dokonali tego pod hasłami ekologicznymi. Sam staw, będący w powieści symbolem kulturowo-przyrodniczej arkadii, zamieniono w… szambo.

George Bowling, głównym bohater utworu oraz alter ego Orwella, komentuje to tak: A niech ich szlag trafi! Myślcie sobie, co chcecie, myślcie, że to głupota z mojej strony, że dziecinada i tak dalej, lecz sami powiedzcie: czy nie chce się wam czasami rzygać na widok tego, co wyczyniają z Anglią, na widok tych betonowych ptasich poidełek, gipsowych krasnali, wróżek, elfów, puszek od konserw i tego całego tałatajstwa, które pojawia się na miejscu bukowych lasów? Co, że niby jestem sentymentalny? Że antyspołeczny? Że nie uchodzi przedkładać drzewa nad ludzi? Słuchajcie, wszystko zależy od tego, jakie drzewa i nad jakich ludzi.

Przyroda w tej wizji nie przegrała z realnymi, niezbędnymi potrzebami człowieka. Ona przegrała z zachciankami niewielkiej, wpływowej grupy ludzi. Posługującej się sprytnie i cynicznie ogólnikowymi wywodami o „trosce o naturę”, aby zapewnić korzyści samym sobie – i tylko sobie. Wśród wielu proroczych wizji Orwella także i ta okazała się trafna po latach.

Remigiusz Okraska
Socjolog, publicysta, redaktor naczelny pisma "Nowy Obywatel", przez długi czas związany z ruchem ekologicznym, od 30 lat zajmuje się tematyką ochrony przyrody i środowiska, redaktor książek o tematyce ekologicznej (m.in. polskich wydań klasycznych tekstów Henry'ego Thoreau, Aldo Leopolda, Chrisa Masera, Dave'a Foremana oraz wznowienia pism ekologicznych Jana Gwalberta Pawlikowskiego).

Skomentuj. Jesteśmy ciekawi Twojej opinii!