Grażyna Mączkowska to bardzo wrażliwa autorka, która zwraca uwagę nie tylko na to, co widać na pierwszy rzut oka, ale też na to, co kryje się w ciszy, emocjach i otaczającej przyrodzie. Choć teraz mieszka w mieście, przez wiele lat żyła blisko natury, co nauczyło ją uważnie słuchać i obserwować świat. W jej książkach natura nie jest tylko tłem, lecz świadkiem ludzkich przeżyć i zmian, odbijającym lęki i marzenia bohaterów. Rozmawiamy o tym, jak przyroda wpływa na jej twórczość, skąd czerpie inspiracje i dlaczego tak ważne jest dla niej pokazywanie prawdziwego, często ukrytego piękna człowieka.
Katarzyna Kamyczek: Co najbardziej panią pociąga w pisaniu o psychice człowieka?
Grażyna Mączkowska: Wszystko to, co ludzie niosą w sobie, a czego nie widzimy. To, co skrywają przed światem, czego się wstydzą, z czym walczą. Pociąga mnie hermetyczność człowieka, która tylko na pozór jest nieprzenikniona. Staram się wyraźnie zarysować portret psychologiczny głównych bohaterów.
W każdej dotychczas wydanej książce poruszam jakiś problem natury psychicznej. Jednak lubię prowadzić powieść w pozytywnym tonie i szczęśliwie ją zakończyć. Ma to na celu pokazanie, że życie to wielobarwna mieszanina radości i smutków, zwycięstw i porażek, miłości i odrzucenia, szczęścia i zawodów. To nierozłączna relacja czerni z barwami, wręcz symbioza, której każdy z nas doświadcza. Chcę pokazać, że pomimo wszystko, warto skupić się na pozytywnej stronie życia, dostrzegać małe szczęścia i radości. Lubię zostawić czytelnika z pozytywnymi emocjami po przeczytaniu książki. I lubię w sobie tę nadzieję, że dałam komuś trochę ciepła, radości, a może nawet motywację do zmian? Takie myśli są dla mnie ogromną radością, a jeszcze większą, gdy po przeczytaniu książki słyszę to od czytelnika.
Inspirują panią spotykani ludzie – ich wygląd, osobowość, sytuacje. Jak rodzi się pomysł na bohatera? Czy od razu wiadomo, jakie niesie ze sobą tematy, czy odkrywa się je w trakcie pisania?
To prawda, przede wszystkim inspirują mnie ludzie. Zwyczajni, ale też osoby, pod wieloma względami barwne, osoby buntownicze, nietuzinkowe, oryginalne czy osobne. Inspirują również osoby toksyczne, krytyczne, narcystyczne, apodyktyczne. Gdy poznam kogoś takiego, wiem, że jego osobowość przypiszę jakiejś postaci w książce. Bywa tak, że jednej postaci książkowej przypisuję cechy kilku prawdziwych. Z łatwością rejestruję w głowie napotkane sytuacje, ciekawe poglądy, usłyszane opinie, które wcześniej lub później wplotę w fabułę. Pomysł na książkę rodzi się długo lub błyskawicznie. Tak samo pomysł na tytuł. Czasem wystarczy jakiś maleńki impuls lub ujrzana sytuacja, i już mam tytuł i temat kolejnej książki. W pisaniu różnie bywa i nie mam reguł. Często pierwotnego planu trzymam się krótko, ponieważ nagle mi umyka i historia płynie innym tokiem, nieplanowanym. To też bardzo lubię, tak samo jak snuć fikcyjne wątki i przeplatać je prawdziwymi.
Wykorzystuję również własne przeżycia, moje filozofie, przemyślenia, doznane przykrości czy radości. To, czego doświadczyłam, odczuwam najgłębiej, reaguję swoimi emocjami, dlatego jest to bardzo autentyczne. Ludzie wciąż mnie zadziwiają. Wciąż inspirują i podsuwają tematy do książek.
Pisze pani o ważnych kwestiach psychicznych: syndrom DDA, współuzależnienie, ostracyzm, samookaleczanie się.
Książek na te tematy jest ogrom, ale każdy autor ukazuje problem w innym świetle, ze swojego punktu widzenia, a może na podstawie własnych przeżyć, więc dobrze, że powstają nowe. Moi bohaterowie zmagali się z syndromem DDA, ze zdradą, utratą bliskiej osoby, z ostracyzmem, hejtem, przemocą, złym dotykiem czy samookaleczaniem się. Pokazuję to, co w ludziach niewidoczne, ponieważ są wtopieni, tak samo jak ja, w tłum – zwyczajny, anonimowy, gdzie na pozór nikt niczym się nie wyróżnia. Pokazuję ich wewnętrzną walkę, lęki, poczucie inności i niepewność, strach czy niską samoocenę. Wszystko to, co ukryte w ładnym opakowaniu, do czego dziś niebywale przykłada się uwagę i to stało się wręcz ikoną czasu.
W moich książkach czytelnik słyszy myśli i przysłuchuje się dialogom wewnętrznym, poznając przyczyny takich, a nie innych wyborów i zachowań. Chociaż wszyscy pewnie o tym wiedzą, to warto przypominać, że każda mijana przez nas osoba niesie w sobie jakiś ciężar, smutek czy traumatyczne przeżycia. I gdzieś tkwią przyczyny tego, więc pokazuję cały życiowy proces sprawczy problemu. W mojej debiutanckiej książce Powiedz, że mnie kochasz, mamo, główna bohaterka zmaga się z syndromem DDA (dorosłe dziecko alkoholika). Pisząc ją myślałam, że ten problem jest bardzo znany, a ja tylko naświetlę go po swojemu. Niestety, od wielu czytelników otrzymywałam wiadomości, że dopiero z książki dowiedzieli się o syndromie, z którym sami się borykają. Syndrom DDA ma wysoki wskaźnik statystyczny, który i tak nie oddaje rzeczywistości, ponieważ tylko ułamek ludzi zgłasza się o pomoc do lekarza czy innego specjalisty. To wiąże się ze wstydem, brakiem finansów oraz stereotypami od wieków wpisanymi dzieciom, skutkującymi w dorosłości – „nie mów nikomu, co się dzieje w domu”.
Ta bardzo stara myśl przewodnia rodzinnych tajemnic wciąż funkcjonuje. Pisanie o tym i innych problemach natury psychicznej jest bardzo ważne, zwłaszcza w czasach, w których niepokojąco zanika MY, ponieważ promuje się JA. W czasach, w których dużo się mówi o stawianiu granic, w celu obrony przed obarczaniem nas problemami innych i nowej odmianie narcyzmu, który jest w niebywałym rozkwicie. Przyznaję, że JA jest bardzo ważne, ale tylko razem z MY. Zauważam, że im więcej jest stawiania na JA, tym więcej jest samotności, samobójstw i depresji. Osoby borykające się z różnymi problemami przeważnie są z nimi same, gdyż boją się swoim ciężarem podzielić z innymi. Boją się niezrozumienia, odrzucenia, wykluczenia, i właśnie naruszenia czyichś granic, o czym wciąż głośno. Wiedzą, że druga strona wytycza te granice, chroniąc swoją psychikę przed problemami innych. Można wysunąć wniosek, że JA, jako samodzielnie istniejące, nie sprawdza się, tak samo, jak nie sprawdziło się bezstresowe wychowanie dzieci. Bywa, że różne trendy i psychologiczne teorie po latach są weryfikowane ze skutkami i okazuje się, że nie dały spodziewanych efektów.
Pisząc o ludziach zmagających się z tymi trudnościami, ukazuję zarazem, jak radzą sobie na co dzień. Jaką walkę toczą w sobie. Często prowadzą dwa życia – widoczne z uśmiechem, pięknym makijażem, na pozór szczęśliwe, i to niewidoczne, które jest cichą prośbą o pomoc, o zrozumienie, przyjaźń, czy akceptację. Wewnętrzna walka nie może być ujawniona, gdyż dziś na topie jest zwycięzca – osoba silna, barwna, zaradna, kreatywna. Pokazuję też ludzi nieprzyjemnych, mających radość ze sprawiania innym przykrości. Kiedy wszyscy się czymś lub kimś zachwycają, gratulują, ślą miłe słowa, te osoby dają upust swoim frustracjom i krytykują albo wyśmiewają. Takie zachowanie też jest krzykiem i odzwierciedla olbrzymie problemy psychiczne. Nie jest zadowolona ze swojego życia, nie ma pomysłu na nie, z wieloma rzeczami nie daje sobie rady, więc chce zaistnieć w jakikolwiek sposób, nawet raniąc innych. To również ma swoje źródło. W książkach pokazuję niewidoczne w człowieku, z nadzieją większego zrozumienia innych, nie oceniania po tym, co widać.
To dobrze, że ludzie mają coraz większą świadomość bycia, istnienia, wnikają w siebie głębiej, w swoje pragnienia, że interpretują swoje wnętrze, szukając drogi do szczęścia, spełnienia się, do rozwoju, ale coraz częściej odnoszę wrażenie, że w tej głęboko filozoficznej analizie zatracili się i zagubili w miłości własnej. Myślę, że wypośrodkowanie jest najzdrowsze i aż tak głęboko nie trzeba wszystkiego analizować, by współistnieć z różnorodnością. Zauważam nawet, że w dogłębnym wnikaniu zanika spontaniczność i bezinteresowność wobec drugiej osoby.
Często podkreśla pani piękno starszych osób i ich wykluczanie w naszej kulturze.
Seniorzy są piękni swoją dojrzałością, doświadczeniem i mądrością. Życie to kończenie wielu „fakultetów”. Seniorzy ukończyli ich niezliczoną ilość. Sama jestem emerytką i dlatego temat jest mi bardzo bliski. Tego, że młodość dominuje na każdej płaszczyźnie, nie da się nie zauważyć. Zupełnie zanikło ustępowanie starszym osobom miejsca w autobusie, tramwaju, ponieważ każdy ma taki sam bilet, więc takie samo prawo do siedzenia. To prawda, lecz ta teoria mnie smuci. „Jak jedziesz, dziadku”, albo trąbienie na starszego kierowcę, który potrzebuje więcej czasu na włączenie się do ruchu. Natomiast seniorzy siedzący w oknie, dla młodych są osiedlowym monitoringiem. Raczej nie myśli się o tym, że taka osoba może mieć problemy z chodzeniem, przeważnie jest wyśmiewana i postrzegana negatywnie.
Życie seniorów bywa spowolnione przez choroby, bywa rutynowe. Nie chodzą na dyskoteki, na koncerty, nie mają sił nawet na uczestnictwo w kulturalnych imprezach plenerowych, gdzie musieliby stać, dlatego obserwacja życia z parapetu może być dla kogoś chwilą przyjemności i uczestnictwem w pędzie świata. Z okien widzą sąsiadów, przejeżdżające samochody, słyszą ptactwo w pobliskim skupisku drzew, lub dostrzegają wyczekiwanego listonosza. Widocznie to daje im radość. Dlaczego ich wyśmiewać? To tylko nieliczne przykłady braku zrozumienia seniorów. Młodym radość daje zupełnie coś innego.
Sama doświadczam pytań, a nawet zdziwień, dlaczego nie byłam gdzieś obecna. I chociaż jestem osobą wciąż energiczną, żyjącą aktywnie, coraz częściej bardziej cenię sobie mój ukochany domowy świat, chwile w ogrodzie, ciszę, książkę i czas z mężem. Nie lubię wielu rzeczy, które jeszcze niedawno lubiłam. Z wiekiem zmieniają mi się priorytety, smaki i gust. Jednak doceniam to i cieszę się, że mogę doświadczać tych zmian, doświadczać marszu ku siedemdziesiątce. Nie każdy miał tę możliwość.
Starsze osoby są moimi ulubionymi bohaterami w tworzonych historiach. Zaglądam do ich świata i zapraszam tam czytelnika, także młodego. Pokazuję, jak ciekawe może być ich życie, jak różnorodne i aktywne. W moich książkach osoby starsze przeżywają miłość. Mają ciekawe zapatrywanie na świat, są kreatywne i barwne. Stare ciało nie odzwierciedla młodych myśli i śmiałych marzeń. Młodym życzę, aby doczekali zaawansowanego wieku, by kiedyś sami go posmakowali, wtedy wiele zweryfikują. To czas piękny inaczej, który czeka na każdego, ale nie każdemu jest dany.
W książce Szepty jeziora natura jest ważnym elementem fabuły. Jaką rolę odgrywa przyroda w budowaniu nastroju i emocji?
Naturę kocham! Przez wiele lat mieszkałam dosłownie w jej centrum. Częściej widywałam sarny, żurawie czy skowronki, niż ludzi. I żyłam z końmi. Chociaż dziś już mieszkam w mieście, ponieważ dla mojego wieku życie w lesie, na odludziu, miało zbyt wiele minusów, to naturę nadal mam na wyciągnięcie ręki – blisko do lasu, na łąki, nad dwa jeziora, które są w Szczytnie.
W moich książkach kontakt z przyrodą, z ziemią, ma znaczącą rolę. Jedna z postaci traktuje ogród jak terapię. Natomiast w Szeptach jeziora spójność z naturą jest absolutna. Dla Lilianny, głównej postaci tej książki, jezioro jest jak poezja – harmonijne i kojące. Czerpie z jego ciszy. Jezioro, ze swoim tajemniczym życiem, przenika ją, pomaga w uporządkowaniu chaotycznych myśli. Nad jezioro idzie także ze swoimi smutkami. Szepcze z nim. W tej książce pokazuję, jak niezwykły wpływ na człowieka może mieć natura, jeśli tylko pozwolimy porwać się tej niezwykłości. Lilianna nawet zimowity sadzi z miłością i obiecuje im, że jeśli jeszcze tej jesieni zakwitną, napisze dla nich wiersz. Czuje się mocno osadzona w naturze, zespolona z nią. Lubi zatrzymywać wzrok na kolorach i wsłuchiwać się w dźwięki natury, w której wciąż coś subtelnie gra.
Przyroda często przewija się w moich książkach. Jest dla mnie ważnym elementem fabuły. Elementem kojącym, nawet leczniczym i jest świetnym przerywnikiem pomiędzy niezbyt przyjemnymi scenami. Już pisałam o nawłociach, motylicach, wrotyczu i przytulaniu się do drzew. O malinowym zapachu róż i o radości jaką sprawia obserwacja barwnych motyli. W książkach staram się pokazać oddziaływanie natury na człowieka. Często przypominam o jej kojącej mocy. Jestem pewna, że kontakt z przyrodą na wszystkich działa wspaniale. Bo czyż na spacerze nie pokazujemy sobie bociana w gnieździe, nie cieszymy się z pary żurawi na łące, gdy jedziemy samochodem, tęczy na niebie po deszczu, barwnego zachodu słońca, albo nie wsłuchujemy się w kukułki? Te zjawiska cieszą każdego i nawet wywołują uśmiech na twarzy.
Pośród przyrody zatopione są również miasta. W miejskich parkach słyszymy gwar ptactwa, widzimy kaczki i łabędzie na jeziorach. U nas widuję kormorany suszące skrzydła. Cieszą kwitnące w maju kasztany i jesienią spadające, które dzieci tak chętnie zbierają. O tym też napisałam. Pokazując w książkach piękno przyrody, przelałam na kartki moją miłość do niej. Jestem pewna, że czytelnik lubi opisy natury i czyta je z przyjemnością.
Pisze Pani o życiu zarówno osób wierzących, jak i niewierzących. Czy chce Pani pokazać, że różnorodność światopoglądów jest naturalna i nie powinna nas dzielić? Tak jak w przyrodzie – różnorodność to coś normalnego.
Tak, lubię pokazywać również i taką różnorodność. W Tajemnicach różanego ogrodu w jednym domu, żyje ateistka z osobą wierzącą i modlącą się do różnych świętych. Żyją bezkonfliktowo, jedna drugiej nie narzuca swoich poglądów. Rozmawiają o tym, ale tylko przekazują sobie własny punkt widzenia, bez jakichkolwiek prób wpływania na siebie nawzajem. Ateistka potrafi być uważną słuchaczką opowieści katoliczki o cudach, o odpustach, czy żywotach świętych. Wspomniałam o kulcie Maryjnym, a jednocześnie o poganach na tamtym terenie. O cudownych uzdrowieniach i czasach komuny, gdy chodzenie do kościoła mogło zaszkodzić partyjnej karierze. W innej książce pokazałam ślub humanistyczny, który prowadził mistrz ceremonii, a nie ksiądz. Piszę zarówno o osobach głęboko wierzących w moc modlitwy, jak i absolutnych ateistach.
Gdy piszę książkę, nigdy nie biorę pod uwagę mojego zapatrywania na religię, gdyż w pisaniu absolutnie nie ma to dla mnie znaczenia. Pokazuję dobro człowieka, zarówno ateisty jak i katolika. Chciałabym, aby ludzie różnych wiar i teorii żyli obok siebie bezkonfliktowo. To moje osobiste marzenie też znalazło się z jednej z książek, kiedy to wspomniałam o wielokulturowości, wielonarodowości i różnych wyznaniach żyjących obok siebie w zgodzie. To jest możliwe, gdyż zależy tylko i wyłącznie od człowieka. Nie od sztucznej inteligencji, nie od klimatu, nie od wyników przeróżnych badań naukowych czy politycznych zapatrywań, tylko od nas wszystkich, wielomiliardowej wioski usadowionej w bezmiarze Kosmosu. Wydaje się ogromna, ale to tylko kropeczka na jego mapie.
Jest Pani bardzo wrażliwa. Czy ta wrażliwość pomaga w pisaniu, czy czasem utrudnia codzienne życie?
Jedno i drugie. Wrażliwość dla mnie jest czymś wspaniałym podczas pisania książki. Czasem pisząc wzruszam się. Być może pomaga to w autentyczny sposób opisywać przeżycia moich bohaterów. Ale na ten temat może wypowiedzieć się czytelnik. Bywa, że uronię łzę podczas pracy redakcyjnej, chociaż tekst przecież znam doskonale, ponieważ sama go stworzyłam. W życiu różnie z tym bywa.
Często wzruszam się do łez, a różne niesprawiedliwości mocno mnie poruszają, także te, których sama nie doznaję. Bywa, że coś przeżywam dość długo i głęboko. Widocznie tak musi być, potrzebuję konkretnego czasu, tak jestem zaprogramowana i nie walczę z tym. Jednocześnie mam skłonności do analizowania przyczyn ludzkich zachowań i to pomaga mi wytłumaczyć ich, a także skutecznie oczyścić głowę ze złych myśli, ze złości. Mam to szczęście, że nie jestem cyborgiem, lecz człowiekiem, który czuje, smuci się, krzyczy, płacze, tęskni, rozmyśla, przebacza, a jednocześnie odczuwa radość, szczęście, przyjemność czy miłość.
Wszystkim emocjom pozwalam żyć we mnie tak długo, ile one tego potrzebują. Uważam, że wrażliwość ubogaca człowieka, gdyż wtedy przeżywa głębiej, widzi więcej, doświadcza różnych stanów, ma dalekie myśli.
Coraz więcej mówi się o przemocy wobec zwierząt i przyrody. Nie pozwalamy lasom żyć spokojnie, bo polityka i moda wkraczają w świat natury. Czy ma Pani jakieś przesłanie dla osób, które podejmują decyzje o środowisku, żeby działały na rzecz przyrody i z nią w zgodzie?
Ze smutkiem przyglądam się, w jakim tempie Ziemia jest ogałacana, obdzierana ze swoich szat. Natura jest zaprogramowana genialnie. Wszystko ze sobą współistnieje, współgra jak w orkiestrze symfonicznej, składającej się z ogromnej ilości przeróżnych instrumentów. Każdy instrument wie, kiedy ma wejść, jak długo grać i kiedy skończyć, by ustąpić miejsca innemu. Tak to sobie czasem wyobrażam — i tak by było, bez niszczycielskiej ingerencji człowieka.
Jest nas coraz więcej i potrzeba wciąż nowych terenów pod osiedla, które z kolei z roku na rok zmniejszają terytorium dziko żyjących zwierząt. Chcę wierzyć, że większość ludzi rozumie, dlaczego blisko ludzkich siedlisk jest ich coraz więcej.
Chciałabym zielonych miast, by w upalne dni chodzić do sklepu w cieniu bujnych koron drzew. Niestety, dorodne drzewa są zbyt intensywnie wycinane — często z błahych powodów. Moim marzeniem jest, aby stare drzewa były kontrolowane pod względem bezpieczeństwa i w razie potrzeby potraktowane odpowiednią terapią, a nie wycinane. Decyzja o ich losie powinna być głęboko przemyślana i skonsultowana z mieszkańcami.
Upłynie kilkadziesiąt lat, zanim młode nasadzenia zastąpią rolę tych wyciętych. Stare drzewa oczyszczają miejskie powietrze, również ze smogu; w upale zapobiegają nadmiernemu nagrzewaniu się zabetonowanej powierzchni, pobierają wodę deszczową, a tym samym oddają potem wilgoć do atmosfery. Poza tym zielone miasta są bardziej atrakcyjne. Jeśli w miastach jest dużo parków i zieleni, to i mieszkańcy chętniej wychodzą z domów, co przekłada się na kondycję fizyczną i zdrowszy styl życia.
Od jakiegoś czasu zauważam nasadzenia wzdłuż chodników — drzewa kilkumetrowe. Włodarzom takich miast daję za to wielki plus. Gdy idę pod dorodnymi drzewami tworzącymi szpaler z bujnych koron, wyobrażam sobie, że one ze sobą rozmawiają, a pod ziemią dotykają się nawzajem. Ta myśl mocno tkwi we mnie i mnie cieszy.
Coraz więcej jest akcji sadzenia drzew w miastach, w które zaangażowani są mieszkańcy. Wtedy jest radośnie — są włodarze, media, wspólne zdjęcia i pamiątkowe gadżety. Chciałabym, aby ten ekologiczny zryw nie kończył się na tym. Młode drzewka są jak dzieci — wymagają opieki i „karmienia”. Potrzebują podlewania, zapewnienia odpowiednich składników odżywczych, a czasem przywiązania do palika, gdyż wciąż są słabe. Jeśli tego zabraknie, przykry efekt jest szybko widoczny. Po roku, a nawet wcześniej, z wielkiej zielonej akcji pozostają tylko suche patyki zatknięte w ziemię. To częsty i smutny widok. Rodzi to we mnie myśl, że akcja sadzenia drzew była tylko imprezą i spotkaniem towarzyskim, a drzewa były nieważnym tłem — drugim planem zamiast pierwszym.
Zieleń ma kojący wpływ na człowieka. Pośród bujnej zieleni ludzie częściej się uśmiechają, odprężają się, zapominają o troskach, przytulają się. Jeśli ja tak czuję, to inni również. Jestem tego pewna. Natura podarowała nam tyle dobra — najlepsze miejsce do życia, bogate w tak wiele i przyjazne każdemu. Bądźmy jej za to wdzięczni i szanujmy ją.






