Tę opinię usłyszałem parę tygodni temu w radio TOK FM i cały czas mam nadzieję, że albo pomylili się dziennikarze, albo pomysłodawcy tego pomysłu zdążyli się z niego już wycofać. Rzecz rozchodzi się o wody opadowe, które samorządowcy chcieliby na powrót przemienić w … ścieki.
Innymi słowy mówiąc, chodzi o deszczówkę, czyli to co spada nam czasami na głowę. Przez wiele lat miała ona status „ścieków opadowych”, co już tylko w sferze nomenklatury brzmiało fatalnie, ale też o definicję, która – zdaniem samorządowców – umożliwiała budować dla nich kanalizację deszczową. No bo wiadomo, są ścieki, musi być kanalizacja. Potem, na szczęście, z owej dziwacznej definicji zrezygnowano, przywracając im status wód opadowych.
Komunikat radiowy podawał, że niektórzy samorządowcy ze Związku Miast Polskich są za powrotem do statusu i nazwy „ścieków opadowych”, bo dzięki temu jest szansa na dostęp do funduszy europejskich na budowę kanalizacji deszczowej.
Mówiąc szczerze, myślałem, że „myślenie kanalizacyjne” mamy w Polsce już dawno za sobą; że pojęliśmy, że kanalizacja deszczowa w erze opadów nawalnych jest po prostu nieskuteczna, a istota retencjonowania wody polega na poszukiwaniu rozwiązań naturalnych. Jest to zgodne z logiką inżynierską, wyzwaniami klimatycznymi i zdrowym rozsądkiem połączonym z konsekwentną polityką wodną Unii Europejskiej. Wychodzi na to, że się pomyliłem.
Szkodliwy pomysł
Nie rozumiem tego postulatu, wręcz uważam go za szkodliwy, i jestem szczerze nim zadziwiony, tym bardziej, że samorządy miejskie (a takie są skupione w Związku Miast Polskich) są ofiarami zmian klimatycznych, które w Polsce najczęściej objawiają się deszczami nawalnymi zalewającymi wielkie połacie miast, podtapiając całe dzielnice mieszkaniowe, infrastrukturę komunalną, ulice, linie tramwajowe, kolejowe i autobusowe – w konsekwencji paraliżując miasta.
Mało tego, obecna powódź pokazuje, że sztuczne rozwiązania nie zawsze zdają egzamin. W wielu wypadkach nie dowiemy się co by było, gdyby miasta były mniej zabudowane, z większym procentem obszarów niezabetonowanych, z terenami podmokłymi, bo ich nie ma. Można sobie wyobrazić, że wały zlokalizowane z pewnym oddaleniu od rzeki mieszczące więcej wody w międzywalu byłyby bardziej skuteczne; można sobie wyobrazić, że brak zabudowy na terenach zalewowych przyniosłyby mniej szkód; można sobie w końcu wyobrazić, że gdyby niektóre miasta byłyby mniej skanalizowane (chodzi o deszczówkę), a woda byłaby odprowadzana na wolne od zabudowy obszary, skala zalewania byłaby mniejsza.
I teraz, jeśli na problem powodzi od strony rzek nałożymy potencjalne powodzie z powodu deszczy nawalnych, to jasno nam wyjdzie, że rozwiązania naturalne przynoszą więcej korzyści. Oczywiście, generalizuję, bo na przykład sztuczny zbiornik w Raciborzu okazał się wielkim zbawieniem dla miast poniżej zbiornika, ale trzeba pamiętać, że nie wszędzie sztuczny zbiornik przyniesie takie korzyści. Ileż razy to słyszałem, że sztuczne zbiorniki miały powstawać na terenach podmokłych niszcząc naturalną gąbkę (a więc efekt naturalnej regulacji nadmiaru lub niedoboru wody). To zwiększanie skali przyszłych zagrożeń powodziowych!
A dodatkowo, ktoś kto zapomniał taką mega-ulewę w Poznaniu sprzed trzech lat, pamięta zapewne tę sierpniową w z tego roku w Warszawie. Tu żadna kanalizacja deszczowa by nie pomogła. Ale pomogłyby właśnie naturalne obszary retencjonowania wody, rozszczelnienie powierzchni zabetonowanych i inne planowanie przestrzenne.
Kanalizacja deszczowa przenosi problem z punktu A do punktu B
Zgoda na zmianę definicji deszczówki na „ścieki opadowe” – jak rozumiem samorządowców ze Związku Miast Polskich – daje im nadzieję na budowę kanalizacji deszczowej w jeszcze większym stopniu niż obecnie. Niestety, byłoby to wbrew wszystkim najważniejszym politykom Unii Europejskiej – tym odnoszącym się do rozwoju strategicznego, i tych odnoszących się do zagadnień gospodarowania wodami i ochrony jej zasobów. Samorządy doskonale wiedzą, że od dłuższego czasu w naborach na projekty finansowane ze strony UE istnieje możliwość sfinansowania kanalizacji deszczowej jako „elementu uzupełniającego” czyli tam, gdzie rzeczywiście jest to niezbędne, i to w małym zakresie.
Mam obawę, że powrót do „ścieków opadowych” nie tylko skonfrontuje nas z Unią Europejską (niby nie pierwszyzna) , ale cofnie nas w rozwoju o lata. Wyzwania klimatyczne, które objawiają się potrzebą pilniejszej i dokładniejszej ochrony wody, powodują, że nowoczesna gospodarka wodna powinna być nastawiona na retencjonowanie wody (z preferencją rozwiązań naturalnych) w miejscu, gdzie spada; że priorytetem jest ochrona obszarów mokradłowych, bo to one w sposób naturalny regulują problem wody w trakcie suszy („oddają” wodę do środowiska) i powodzi (wchłaniają je nadmiar); że ważna jest ochrona terenów leśnych i zieleni będących również naturalnymi regulatorami stosunków wodnych i eliminatorem efektu „wyspy ciepła”.
Kanalizacja deszczowa „przenosi problem” z punktu A do punktu B wcale nie eliminując ani powodzi, ani suszy, a niekiedy te problemy potęgując. Poznań i Warszawa pokazały to dobitnie.
Oczywiście mam ten przywilej felietonisty, że poważny problem mogę zamknąć w kilku zdaniach opisując ogólne założenia, ale problem jest rzeczywiście poważny.
Naprawdę, bardzo liczę na to, że postulat zmiany definicji deszczówki na „ścieki opadowe” to bardzo odosobnione życzenie któregoś z samorządowców (i tak szkoda, że w ogóle taki się znalazł), a nie głos polskiego samorządu terytorialnego.
Powodzie, czy te od strony rzek, czy te z powodu deszczy nawalnych, dają wielokrotnie odpowiedź szybciej niż nam się wydaje. Trzeba jednak dobrze odebrać takie sygnały.
fot. Alex Dukhanov