Pamiętam doskonale czas, gdy data w kalendarzu zmieniała się z 30 kwietnia na 1 maja. Noszę w sobie wyraźne wspomnienie tego, gdy jako mała dziewczynka idę z babcią do kapliczki na majowe. Kapliczka położona była mniej więcej w połowie długości ulicy, przy której stał dom moich rodziców, w gminnej miejscowości na pograniczu dzisiejszego województwa śląskiego i łódzkiego.

Codziennie, w piątym miesiącu roku, seniorki z całej ulicy zbierały się w tym malutkim budynku i wspólnie śpiewały Litanię loretańską oraz pieśni maryjne. Do dziś pamiętam głos głównej celebrującej, wilgotną woń wnętrza kapliczki, pobielone ściany, malutkie okienka, lekko chyboczące się ławki przykryte makatkami w barwne pasy, świeże kwiaty na ołtarzu. Na Piotra i Pawła do kapliczki przyjeżdżał ksiądz i odprawiał mszę świętą polową. Święcił zboża i inne rośliny, razem z mieszkańcami modlił się o obfite plony w trakcie nadchodzących żniw.

Dziś kapliczka stoi nadal, ale nikt już do niej nie przychodzi. Tradycja mszy świętych polowych została zarzucona, nie słychać śpiewnych wezwań litanii. Gdy byłam dzieckiem, moi rodzice mieli spore gospodarstwo. W sadzie owoce rodziły czereśnie, wiśnie, śliwy, grusze, jabłonie, brzoskwinie. Pole truskawek znaczyło całą długość działki, a malinowy chruśniak był starannie zaplanowaną i pielęgnowaną parcelą. Samotny krzak czerwonej porzeczki, który rósł na końcu ogrodu, wydawał się być przy tym wszystkim agrarnym dowcipem. Pamiętam doskonale żmudną czynność zbierania truskawek, widok piętrzących się drewnianych koszyków, starą wagę, połyskujący rząd ceramicznych odważników i ciężar tych wykonanych z żeliwa. Wtedy pomoc przy pracach w ogrodzie była dla mnie nudną wakacyjną rutyną. Dziś rozumiem i doceniam ogrom wysiłku, jaki moja mama i babcia musiały włożyć w organizację tej owocowej machiny.

W wakacje, w porze żniw, dzieci z całej ulicy wypatrywały kombajnów. Pojawienie się Bizona było wydarzeniem i zawsze wzbudzało fascynację najmłodszych. Wśród dorosłych następowało wtedy gorączkowe przygotowywanie plandek i przyczep, na które maszyna wysypywała ziarno. Pamiętam tę gryzącą chmurę zbożowego kurzu, szorstką materię wymłóconego żyta przesypywanego przez palce, kostki podrapane na skutek biegania po rżysku. Fascynujący element gospodarskiego pejzażu stanowiła stodoła. Stał w niej stary rower po dziadku, na ścianie wisiały pordzewiałe sierpy, pachniało sianem i słomą, a w powietrzu unosił się kurz, którego drobinki mieniły się w blasku słońca wpadającego przez szczeliny w deskach.

W zagłębieniu w gigantycznej stercie słomy znalazłam kiedyś kotkę karmiącą młode. Z fascynacją podglądałam ich codzienny byt i z godną podziwu wytrwałością wcielałam w życie rady dorosłych, aby nigdy nie głaskać kociąt, które w przeciwnym razie mogłyby zostać odrzucone przez matkę. Obok stodoły rozciągało się tak zwane drugie podwórko. Był to spory kawałek ziemi, po której chodziły kury i kaczki. Dziś takie ptaki określa się jako szczęśliwe. Wtedy były to po prostu kury i kaczki. Nieważne, jak bardzo stworzenia te wiodły spokojny żywot, czekał je ten sam los. Od czasu do czasu znikały bowiem w niezupełnie tajemniczych okolicznościach, a następnie pojawiały się w całkowicie nowej odsłonie. Na talerzu. Najpierw jednak trzeba było je sparzyć, oskubać, opalić i pozbyć się wnętrzności. Smrodu parzonego pierza nie sposób wymazać z pamięci. Z kolei widok wnętrzności był dla mnie czymś osobliwie interesującym. To zainteresowanie nie było podszyte odrazą. Wynikało raczej z nieskrępowanej ciekawości.

Mieszkając na wsi wiedziałam, że wszystko bierze się skądś, wszystko ma swój początek i przyczynę. W chlewie mieszkała świnia. Gdy nadchodził czas, zjeżdżało się towarzystwo wujków. Był to znak, że godziny zwierzęcia są policzone. Oznaczało to jednak również obietnicę doskonałych wędlin i innych smakowitości. Szynka, którą wędził mój tata, była rarytasem tak wielkim, że pamiętam jej smak i zapach do dziś. Pamiętam widok wędzarni rozstawionej na śniegu i ostry zapach dymu zmieszany z równie wyrazistą wonią zimnego powietrza. W gospodarstwie nie było krowy. Miała ją jednak sąsiadka, dlatego razem z mamą chodziłam dwa domy dalej po mleko. Mam w głowie obraz bańki, w której nosiłyśmy ten cenny płyn. Była czerwona, z wymalowanym rzędem białych serc. W pamięci mam też radosny obraz tego, jak razem z tatą łakomie wyjadaliśmy kożuch z powierzchni gotującego się mleka. Gdy byłam dzieckiem, najpopularniejszym środkiem lokomocji był rower. Na rowerze jeździło się wszędzie: do szkoły, po chleb, do kościoła, na cmentarz, do koleżanki, na stację kolejową, aby dostać się do miasta. Samochodów było zdecydowanie mniej niż dzisiaj, a drogi bezpieczniejsze dla cyklistów.

Dziś z dawnego podwórka zostało niewiele. Kaczek, kur i świni już nie ma. Zniknęła stodoła, ogromne pole ziemniaków i truskawek, zniknęły owocowe drzewa i krzewy malin. Została tylko papierówka, która nadal daje smaczne owoce. Świat zmienił się, ludzie oddali się innym zajęciom. Wieś, którą znałam z dzieciństwa, przeszła metamorfozę. Nie prowadzi się tu już przydomowych gospodarstw na taką skalę, jak robiono to kiedyś. Idealnie proste marchewki z marketów wyparły pokrzywione korzonki z warzywnika babci. Dzieci nie czekają już z zapartym tchem na przyjazd kombajnu, ludzie nie wychodzą o określonej godzinie przed dom w oczekiwaniu na dostawcę pieczywa. Ludowe tradycje związane z religijnością zanikają. Podwórka pysznią się rzędami tuj i pledami wypielęgnowanych trawników. Życie zmieniło swój bieg. Znam jednak wiele osób, które tęsknią za własnym kawałkiem ziemi, smakiem swojskiego chleba i domowymi produktami. W pokoleniu, które dziś jest już dorosłe, pobrzmiewa ostatnia nuta nostalgii za wsią sprzed kilkudziesięciu lat – wsią, która budzi romantyczne wspomnienia z lat dziecięcych, ale także wsią, która kształtowała charakter. Jaki obraz wsi zapamiętają współczesne dzieci?

Skomentuj. Jesteśmy ciekawi Twojej opinii!