Polski sezon turystyczny zaczął się dość dawno, bo w weekend majowy, jednak ten czerwcowy, bliżej lata, jest dla wielu atrakcyjniejszy. Raz, że ciepło, dwa, że dający szansę na odpoczynek przez pełne cztery dni (dla niektórych oczywiście).
Jeżdżąc po terenie widzę jak wiele motocykli, kamperów i samochodów wypchanych tobołkami dosłownie po dach ruszyło w trasę. W miastach królują „zwykli” rowerzyści, choć u wielu z nich widzę torby, sakwy i podoczepiane plecaki, namioty, co zdradza, że ich wędrowanie nie jest jednodniowe.
Raz piszę o turystyce, raz o wędrowaniu, ale to nie to samo. Miałem ostatnio mnóstwo okazji, by zrozumieć to aż za bardzo. Między turystyką a wędrowaniem, między turystą a wędrowcem, są spore różnice. Bez obrazy dla nikogo. Każdy wybiera swój styl. I każdemu w nim dobrze.
Największą różnicą między turystą a wędrowcem jest styl ich podróży. Turysta zazwyczaj pojawia się w miejscach znanych, starając się dotknąć miejsc, które zna z lektur książek i przewodników, kolorowych folderów i filmów. Korzysta zazwyczaj z popularnej bazy turystycznej – hoteli, kompleksów turystycznych – gdzie ma zagwarantowane nie tylko zadbane pokoje z miejscami do spania, ale i dostępne w danym miejscu inne atrakcje: baseny, spa, darmowe wi-fi, regularne posiłki, bary otwarte do rana. Turyści przebywający w takich miejscach korzystają z bogatej oferty wycieczkowej – albo do konkretnych miejsc, albo objazdowe do kilku znanych obiektów. Wszelkich informacji dostarczą turyście osoby pracujące w hotelach lub centrach informacji turystycznej.
Wędrowiec kieruje się zupełnie innymi wartościami – nie zależy mu na przebywaniu w głośnych i zazwyczaj bardzo ludnych resortach, wybiera raczej miejsca ustronne, zazwyczaj tańsze, ale jednocześnie bez bogatej oferty wypoczynkowej. Wędrowiec podczas „swoich dwóch tygodni” zobaczy pewnie mniej, bo nie skorzysta z oferty wycieczkowej, skupi się może na mniejszym obszarze, ale pozna go dokładniej. Poświęci ten czas na spotkania z ludźmi, którzy tworzą lokalne wspólnoty, dowie się więcej o jednym czy drugim miejscu, bo dotrze on do – albo dotrą do niego – ludzie, którzy może tym miejscem się opiekują, może ktoś z ich rodziny był tego budowniczym… Wędrowiec pozna bogactwo lokalnej przyrody, bo co chwila na jego drodze będą się pojawiać zwierzęta zaciekawione obecnością kogoś w swoim rewirze lub ujrzy rośliny na poboczu drogi, przez którą turysta przejedzie autokarem lub wypożyczonym samochodem.
Nie oceniam źle turystyki i turystów, bo jak wspomniałem, każdy lubi co innego, ba, czasami zdarza się, że i ja jestem turystą, przebywającym „tu i teraz”, na chwilę, gdy nie ma czasu na „wyjście w teren”. Jednak „filozofia wędrowca”, jeśli w ogóle takie pojęcie istnieje, jest mi bliższa; bliżej mi do niespiesznego poznawania danego regionu, poznawania ludzi, lokalnych zwyczajów i kolorytu.
Męczą mnie turyści, „wiedzący wszystko” o kraju, w którym byli przez tydzień lub dwa w hotelach za wysokimi murami; nie bardzo interesujące są opowieści o tym, czego się dowiedzieli od hotelowych informatorów.
Przyglądam się obecnie przezabawnej – choć i smutnej jednocześnie – internetowej debacie kierowcy tira jeżdżącego po Stanach Zjednoczonych, który uważa, że „Amerykę zna od A do Z”, bywa w rezerwatach indiańskich – choć to najczęściej motele i parkingi znajdujące się na terenach plemiennych – i całkiem niedawno próbował wyjaśnić innej uczestniczce, mieszkającej z Czarnymi Stopami w Montanie od kilkunastu lat, jak „naprawdę” tam jest.
Miałem okazję – o czym pisałem całkiem niedawno – do ośmiodniowego pobytu we Włoszech – z grupą zwycięzców konkursu Drzewo Franciszka 2021 – w charakterze turysty, czyli w konkretnych miejscach przebywałem przez chwilę, ale jednak dzięki człowiekowi, który zna je znakomicie, miałem okazję trafić do miejsc z dala od szlaków turystycznych i dowiedzieć się nieco o specyfice lokalnych zachowań i zwyczajów.
Dosłownie dziś skończyłem czytać niezwykle ujmującą książkę Oli Synowiec i Arkadiusza Winiatorskiego pt. Na poboczu Ameryk. Pieszo z Panamy do Kanady, w której opisującą fascynującą wędrówkę po zachodnim wybrzeżu Ameryki Centralnej i Północnej, z Panamy do Vancouver. Opisują w niej właśnie wędrówkę – pieszą wędrówkę drogami prowadzącymi poza głównymi szlakami turystycznymi, do których przyzwyczaiły nas krzykliwe katalogi. I choć w wielu miejscach są dzień lub kilkadziesiąt godzin, to jednak znajdują czas na rozmowę z gospodarzami, którzy otwierają przed nimi swe ramiona, serca, sypialnie i kuchnie. W wielu miejscach są goszczeni przez kilka dni, zapraszani na lokalne wydarzenia, imprezy i spotkania.
Bo nie są turystami, którzy zazwyczaj swą obecność zaznaczają krótkim pojawieniem się, zrobieniem kilku zdjęć i niczym więcej.
Turystyka ma to do siebie, że „bywając przez chwilę” często nie przejmuje się lokalnymi uwarunkowaniami, lokalną obsługą hoteli wynagradzaną groszowymi stawkami, niszczeniem środowiska przez niedokładnie zabezpieczone obiekty (ścieki, odpady) – oczywiście nie zawsze i nie wszędzie.
Wędrowanie ma to do siebie, że stara się nie zostawić żadnego śladu w miejscu przebywania – stąd nie dziwi widok wędrowców podążających ze „swoją furą śmieci” do domu, tak, by nikt się nie poranił, zwierzę i człowiek, a miejsce obozowania nie stało się wkrótce wysypiskiem śmieci.
Podoba mi się wędrownicza uważność i wrażliwość, nieważne czy dotyczy samego wędrowania czy zachwytów nad miejscem przebywania, tak jak nie podoba mi się turystyczna krzykliwość i mania „wszystkiego szybkiego” – nieważne czy chodzi o biegnięcie na plażę i „rezerwację miejsca”, czy może dramatycznie szybkiej jazdy rowerem.
Lubię wędrowanie, lubię wędrowców, lubię mieć świadomość, że świat można poznawać niespiesznie. I nawet jeśli nie dowiem się wszystkiego, to to, co poznam, poznam jako autentyczne.