Kto raz polubił pracę w terenie, ten niechętnie przeniesie się do laboratorium czy biura pełnego komputerów. Czasem jednak trzeba. Obserwacja bywa piękna, ale to eksperyment wyjaśnia zjawisko głębiej i konkretniej, zaś wymyślane w zaciszu gabinetu modele matematyczne pozwalają naszkicować obraz świata pełniejszy niż tylko ten oparty o wzrokowe, słuchowe czy dotykowe kontakty z żywą przyrodą.
I tak z czasem wśród akademików, zwłaszcza tych decydujących o rozdziale środków finansowych i prestiżu, niestety narastała niechęć do badań terenowych. Nie ten strój, dyskwalifikujący brak białego fartucha, rozwichrzone włosy, potargana broda, nierzadko mocno pobrudzone ręce czy inne części ciała. Umówmy się – często sami terenowcy w nieco sztuczny sposób próbują dodać do swojej pracy zupełnie niepotrzebną nutę ekstrawagancji. To nie budzi zaufania innych badaczy.
Z innej strony, ci zasklepieni w laboratoryjnej i silikonowej wizji świata czasami wymyślają tak niedorzeczne eksperymenty, że ich usprawiedliwieniem wydaje się być wyłącznie pogarda dla obserwacji terenowych i zdrowego rozsądku. W pewnym momencie jednak przychodzi życiowe: sprawdzam! Pokaż teoretyku, jaki ptak robi kuku-ryku? Jeszcze chwilka i tego nie będą wiedzieć, a już na pewno nie będą znać z autopsji, relaksującego spaceru po sielskiej wiosce z lornetką o poranku. Przykładowo dzieci w czasie dodatkowych lekcji przyrodniczych pytają raczej o ciekawostki z życia zwierząt, a nie o nazwy aminokwasów i cykl Krebsa. Nie oznacza to, że genetyka czy fizjologia są nieważne, nie chodzi o tworzenie sztucznych barier pomiędzy terenowcami a laborantami i teoretykami, bo ewidentnie najlepiej sprawdza się współpraca. Dzięki niej także terenowcy otrzymują całe spektrum nowych technik i możliwości: daktyloskopia genetyczna, fotopułapki, niezwykle dokładne metody przeprowadzania analiz wody i gleby, nadajniki satelitarne czy zaawansowane systemy GIS.
Jednak to nie urządzenia, a w zasadzie rodzaj zabawek, decydują o tym, czy nauka terenowa ma sens czy też nie. Liczą się pomysły i hipotezy. To życie, ów bios, od którego bierze nazwę biologia, jest weryfikatorem, a jego powinniśmy uczyć się w życiowych warunkach, choćby po to, by zrozumieć wpływ przeszłości – historyczny i ewolucyjny – na ludzkość oraz badane obiekty. W tym kontekście bardzo ciekawych argumentów dostarczają eseje 45 naukowców zebrane w książce pod redakcją Tima Burta i Desa Thompsona, zatytułowanej Curious About Nature. A Passion for Fieldwork (Cambridge University Press, 2020). Większość najlepszych, a przynajmniej najbardziej znanych długoterminowych badań terenowych, pochodzi z Wielkiej Brytanii (czy dawnego Imperium Brytyjskiego); to spadek odziedziczony po epoce wiktoriańskiej – zarówno w sensie mentalnym, związanym z angielskim systemem edukacji, jak i najbardziej realnym, bo właśnie wtedy rozpoczęto ba[1]dania, których tradycja jest do dziś kontynuowana.
Warto wyjaśnić, że badania terenowe nie dotyczą wyłącznie najbliższych memu sercu ekologii zwierząt czy ornitologii, ale także entomologii, chiropterologii, biologii morza, mykologii, edukacji, etnografii, geografii, a nawet teologii! Wiele tych dziedzin to niemal nawiązanie do wspomnień z dzieciństwa, szaleństw wspinaczki po skałach i drzewach, zapuszczania się na środek bagien i spływów pontonem dzikimi rzekami. Tak, wiem, takie podejście mija z wiekiem, stanem zdrowia i lekturą kolejnych instrukcji BHP. Warto jednak wiedzieć, że pasja z dzieciństwa bywa silniejsza niż formalne wykształcenie. Tak spotykałem terenowców, którzy rzucali studia medyczne czy dobrze płatną pracę analityków statystycznych. Wszystko po to, jak sami podkreślali, by nawiązać intymniejszy kontakt z rzeczywistością. Przykład wielu uczonych, w tym takich tuzów jak Karol Darwin, Robert MacArthur, Edward Wilson czy Ian Newton, to jasny dowód na to, jak praca terenowa doprowadziła do niespodziewanych odkryć. Piękno dzikiej przyrody sprawia, że mózg pracuje niekoniecznie inaczej.
Prace terenowe mają jeszcze jedną, szczególną wartość. Pozwalają przetrwać trudne dni. Trzeba jednak powiedzieć wprost – nie każdemu, z racji różnych predyspozycji fizycznych i psychicznych, służy ten sam rodzaj terenowych działań. Jeśli wyjście poza biuro ma być rodzajem terapii, to wiedzmy, że każdy musi odkryć własny sposób przebywania w terenie i powinien pamiętać, by wybrany rodzaj lekarstwa nie był gorszy od choroby. Sam, na tyle na ile potrafię, proponuję i upowszechniam właśnie ową starą sprawdzoną i nieco zapomnianą metodę – powrót do przyrody! Spacery i relaks na świeżym powietrzu działają fantastycznie, zarówno na zdrowie psychiczne, jak i fizyczne.
Od wczesnego dzieciństwa testuję na sobie i uznaję, że najlepsze są obserwacje ptaków. Lornetka, atlas i wyprawa do lasu, na łąkę, czy nawet wyjście do ogrodu to świetny trening uważności, koncentracji, pa[1]mięci. Taka swoista ptakoterapia czy, jak to z psychiatrą dr. Sławomirem Murawcem nazwaliśmy poważniej, ornitologia terapeutyczną. Ma całą listę zalet i sprawdza się nie tylko w poprawie nastroju, ale także wspomaga rekonwalescencję kardiologiczną, a nawet onkologiczną. Dla dużych i małych, kobiet i mężczyzn, biednych i bogatych. Naukowo sprawdzona, także w trakcie pandemii COVID-19. Tak, są o tym twarde dane naukowe. Ptakoterapia ma tylko jedną wadę – bardzo, ale to bardzo wciąga i szybko staje się wielką pasją!