Media społecznościowe są ogromną areną wymiany poglądów. Dzięki nim użytkownicy poznają różnego rodzaju rozwiązania proekologiczne, mogąc zastosować je u siebie. Kalifornijskie metody retencji wody można wypróbować pod Jarocinem, japońskie rozwiązania w energetyce odnawialnej można stosować pod Tczewem, a pomysł zielonych przystanków z Kanady można wdrożyć w Poznaniu.
Media społecznościowe dają też szansę na to, że żadne łajdactwo wymierzone w środowisko nie zostanie zapomniane i pominięte. Dzięki internetowi każdy przypadek zatrucia rzek lub jezior, dewastacji lasów i cennych ekosystemów, każdy przypadek łamania prawa przez myśliwych wychodzi na jaw praktycznie od razu.
Ale coś, co jest znakomitym narzędziem do promowania dobrych rozwiązań i obnażania fatalnych zachowań, staje się jednocześnie instrumentem dezaktywacji grup społecznych. Jest to bardzo widoczne w trakcie pandemii, ale zaczęło być dostrzegalne – i destrukcyjne – przed koronawirusową zarazą: coraz częściej swoje aktywności proekologiczne zamieniany, prawie wyłącznie, na klikanie postów, wypisywanie apeli na Facebooku lub prześciganie się w krytykowaniu nielubianych władz rządowych / samorządowych / spółdzielczych* (* skreślać według swojego uznania). Nie twierdzę, że to nie jest potrzebne ale wszystko ma swoje granice…
Tak oto ci, którzy nie byli dotąd aktywni w swoim zaangażowaniu na rzecz środowiska, stali się „gwiazdami internetów”, którzy tworzą taki efekt: ktoś kto dużo klika w klawisze uchodzi za znawcę tematyki i wyrabia sobie markę, a ten, kto pracuje na wybranymi problemami ochrony środowiska z dala od Facebooka w najlepszym przypadku jest uznawany za cieniasa.
Problem w tym, moi drodzy, że czynnej ochrony przyrody „nie zrobi się w internecie”. Kto założy sztuczne wyspy dla mew i rybitw na ciekach i jeziorach? Kto poprowadzi screening ornitologiczny dla ferm fotowoltaicznych? Kto zinwentaryzuje zasoby przyrodnicze dla potencjalnych nowych parków krajobrazowych? W końcu kto pójdzie na manifestacje w obronie parków i rzek? Internauci? No nie, zrobią to ci, którzy realnie pracują i działają na rzecz ekologii w naszych gminach i miastach.
Nie krytykuję w czambuł „aktywizmu internetowego”, bo widzę ile dobrego niesie za sobą, ale nie uznaję wyłączności tej formy zaangażowania na rzecz środowiska.
Internet dodatkowo staje się protezą ludzkich więzi i spotkań – w czasach covida konieczną, ale przed i po zakończeniu pandemii (mam nadzieję szybkim) karykaturalną.
Nie zbudujemy prawdziwych więzi bazując jedynie na Skype’ach, Zoomach i Teamsach. Nie zbudujemy społecznego oporu przeciwko dewastacji mokradeł na skutek nierozważnej zabudowy pomstując na deweloperów wyłącznie na Facebooku. Nie zbudujemy trwałej lokalnej społeczności mającej tworzyć lokalną ostoję przyrody tylko za pomocą klawiatury.
Do tego wszystkiego potrzebne są realna praca, zaangażowanie i realny kontakt z innymi ludźmi. W terenie. Bez tego „zaklikamy się na śmierć” nie widząc ile cennych zasobów i ciekawych ludzi znika nam bezpowrotnie z naszego sąsiedztwa.