Świat dynamicznie i dramatycznie przyśpieszył. Stare prawdy i modele predykcyjne stały się historią, a dziś służą jedynie wykazaniu niewydolności minionego świata. Rzeczywiście narobiliśmy całkiem sporo dużych, małych i wszelakich błędów. Problemem jest to, że nie traktujemy ich jak skarbów, a co gorsze, z własnych porażek nie chcemy wyciągać wniosków.

W mojej młodości całkiem popularnym hasłem, przynajmniej w kręgach młodzieży zaangażowanej, było myśl globalnie, działaj lokalnie. W szybki i niezauważalny niemal sposób zmieniono je na myśl lokalnie, działaj globalnie. Może nawet szlachetnie, ale jak to działa w praktyce? Myśl sprowadź do rozkładu autobusów w mieście, szerokości chodnika, segregacji śmieci i karnetu na basen. Przy okazji pofantazjuj nieco o pomysłach na poprawienie klimatu i zakosztuj wegeteriańskiego jedzenia, koniecznie zapakowanego w torebkę wielorazowego użytku i trudne sprawy same się rozwiążą. Możesz jeszcze nieco pokrzyczeć, a nawet porozklejać plakaty i zorganizować strajk klimatyczny. I co? I nic, żeby nie powiedzieć dosadniej. Smutek, rozgoryczenie, wściekłość. Są także winni tego stanu rzeczy, ci co świat widzą inaczej, mówią spokojniej, a zamiast dywagacji o przepełnionych miastach wolą wiejskie, sielskie życie. Gdzie krowa i owca pasą się radośnie, zioła rosną na miedzy, a wokół starych lip latają pszczoły i produkują swojski miód. Zimą można ulepić bałwana, a Wielkanoc przywitać baziami wierzby i kwitnącą leszczyną, a nawet zjeść jajko od kury, która codziennie widzi słońce. Doprawdy? A może wszystko to już było, a sielskość tak widziana występuje głównie w kolorowych czasopismach dla miłośniczek obrazów z dzieciństwa?

Koniec ery dobrego samopoczucia

Powiedzenie era of good feelings zawdzięczamy amerykańskiemu badaczowi trendów Peterowi Turchinowi, jednemu z najbardziej oryginalnych analityków współczesności. Świat, który ogarniamy wzrokiem i rozumem, pęka na naszych oczach niczym bańka mydlana. Samo wspomnienie o lepszym wczoraj bywa ostro kontestowane, uznawane za zjawisko mocno passé, dobre wyłącznie dla dziadersów. Czy jednak słusznie? Czy nowoczesne pomysły sprzedawane w hollywoodzkim sosie to jedyne, co mamy dzisiaj do zaproponowania? Najlepiej z domieszką pedagogiki wstydu, obficie serwowanej przez tak zwane salony, upatrujące najgorszych klimatycznie grzechów u ludzi starszych, stale cieszących się życiem po prawej stronie Wisły. Zresztą wszędzie na świecie modernistyczne elity zdiagnozowały staroświeckie Podlasia, Teksasy, Bukowiny, Morawy, zupełnie bez sensu przypisując gębę zachłanności klimatycznej wszystkim tym hołdującym konserwatywnym zachowaniom, krytycznemu zaufaniu do kolorowych mediów, wyników prac badawczych NASA i najnowszych laboratoriów farmaceutycznych. Sprawdzona wielowiekowa lokalna normalność trwa. To swoisty fenomen, jednak zamiast piętnowania wymaga odrobiny zrozumienia. Tak, czasami ludzie bywają poznawczo zamknięci, chcą i pragną elitarności i możliwości naśladowania stylu życia elit. Łatwiej wtedy przetrawimy fakt, iż to wcale nie w uboższych i tradycjonalistycznych środowiskach konieczna jest transformacja, ale wśród tych, którzy mieszkając w otoczeniu jedynie szkła i betonu, zbyt szybko uwierzyli w nowy wspaniały świat. Teraz pragną dalszych zmian. Było tradycyjnie, ma być nowocześnie. I koniec. Chyba tylko po to, by poodbijać się od ściany do ściany. To już nawet nie jest wahadło, to zawody Formuły 1 dla kierowców bez uprawnień. Szybko i z przytupem, za to przy pełnych trybunach. Lud lubi igrzyska, lubi wskazanie winnych, lubi oklaski i zafundowanie sobie lepszego samopoczucia. Najbardziej ten lud wyrwany w kapciach i walonkach z rodzinnych domów i lokalnych społeczności w trakcie wojennych zawieruch czy silnych socjologicznych przemian ostatnich dekad. Celebryci, dziś nadający ton części (przynajmniej dla mnie) dość jałowych dyskusji, a znani z tego, że są znani. I grupa druga, umownie klasyfikowana jako młodzi wykształceni z wielkich miast. Tak, zauważyli problemy klimatyczne, bo posłuchali w BBC czy CNN, łącznie ze skopiowaniem globalnych rozwiązań. Czy to działa? Pytanie jest retoryczne, ale na nie odpowiem – nie! Miast jednak bić pianę, zastanówmy się, co można zrobić lepiej. Tak zwyczajnie po prostu, by świat był lepszym miejscem życia, dla nas, dla naszych dzieci i wnuków.

Przemyśleć wyzwania

Myślenie strategiczne nie jest dobrą stroną współczesnych populacji. Nie tylko w Polsce, to problem na wskroś globalny. Od kadencji do kadencji, od wyborów do wyborów, od jednej intelektualnej mody do kolejnej. Ciasteczko – by nawiązać do klasycznego eksperymentu psychologicznego – zostaje zjedzone natychmiast, bez pozostawienia części na później, nawet gdyby związane to było ze sporą gratyfikacją. Zachowania małych dzieci stały się behawiorem charakterystycznym dla osób dorosłych. Hulaj duszo, jutra nie ma! Jego modyfikacją jest podejście niby widzące problemy przyszłości, te wszelkie programy, agendy Świat czy Polska 2050, ale nakazujące działania tu, teraz, z maksymalnym zacięciem, zupełnie bez rozpoznawania i świadomości celu długoterminowego. Zaskakuje, że w czasach popularności maratonów zachowujemy się jak sprinterzy. Mam nawet swoją teorię na ich brak realizmu. To wizje tworzone przez oderwanych od realnego biznesu i ciężkiej pracy ekonomistów, wspieranych przez naukowców żyjących z grantów i dotacji. To, zwłaszcza u tych chcących żyć całkiem normalnie, wywołuje frustracje i zmęczenie. Wywołuje także coś znacznie poważniejszego: zerwanie więzi pokoleniowych i niechęć do kontynuacji życia rodziców i dziadków. W przypadku grzesznych występków poprzedników, zachowanie to niezwykle szlachetne, jednak w przypadku konieczności budowania długoterminowych rozwiązań to droga donikąd. A młodzież, przynajmniej ta krzycząca i organizująca strajki klimatyczne, nie chce naszego świata. Garściami czerpie z dokonań poprzednich generacji: redukcji ubóstwa, poprawy stanu sanitarnego i zdrowotnego, a także wygód i jakości życia. Tak, to wszystko miało swoją cenę. Ekonomiczną – zadłużenie na koszt przyszłych pokoleń, możliwe dzięki oderwaniu pieniądza od realnych kosztów wytwarzania, wspomagane inflacją i polityką banków centralnych, które zniszczyły parytet zło[1]ta, a zastąpiły go papierem i zapiskami na pilnie strzeżonych twardych dyskach. Były i koszty poważniejsze, a przynajmniej łatwiej wytłumaczalne – bo już nas dzisiaj dosięgające, koszty środowiskowe. Smog, skażenie pestycydami, hormonalne skażenia wody, wszechobecne gatunki inwazyjne. To już nie wymysły nawiedzonych ekologów, a całkiem brutalna rzeczywistość.

Pytanie jednak, jak poważnie jako społeczeństwa, narody, cywilizacje, chcemy te sprawy rozwiązywać. Czy potrafimy stworzyć nie tylko litanie ładnych frazesów, ale także rzeczywiste rozwiązania ekonomiczne? Do tego drugiego niezbędne jest myślenie długoterminowe, bez wikłania się w kadencyjność i słupki preferencji partyjnych. Rozwiązania na dłużej wymagają solidnej współpracy pokoleń. Tego, by starsi nie wypowiadali się wyłącznie ex cathedra, a młodsi nie tylko słuchali. By dla odmiany, co widać już na ulicach, kwestionowali całość rozwoju świata, jednocześnie pełnymi garściami czerpiąc ze zgromadzonego majątku rodziców i kapitału społecznego. To nie jest potencjał do sensownej zmiany. I boję się, że takiego potencjału, jeśli nie dokonamy mentalnego przewrotu, nie będzie. Zaś pewne zmiany są nie tylko potrzebne, ale wręcz niezbędne. Do tego jednak jest potrzeba biologicznego i intelektualnego odnawiania pokoleń. Nawiązania dialogu, któremu zdecydowanie nie służy skrajna emocjonalność, a stąd i spłycenie, debaty publicznej. Posunięta tak daleko, że znalezienie rozwiązań, czy raczej wprowadzenie ich w życie, będzie niezwykle trudne.

Wielkie miasta – wielki problem

Już od dekady połowa światowej populacji Homo sapiens mieszka w miastach, często tych największych, co skutkuje jeszcze większą urbanizacją, powstawaniem metropolii, a nawet megalopolis. Wielu twierdzi, że to świetnie i że cały nasz gatunek zamieszka w kilku wielkich ludziskach (analogia do mrowisk). Tam będzie wieczna zabawa, z głośną muzyką, autonomicznymi samochodami i najnowszymi modelami smartfonów. Nie będzie nędzy, a szczęście zostanie podane w pastylkach. Czasami jednak, gdy komputer nie wystarczy, trzeba będzie wyjść z domu i oglądać inne osoby. Dużo innych ludzi, bez imion, bez nazwisk. Taka liczba osób widzianych w ciągu jednego dnia, jaką nasi pradziadowie zobaczyli przez całe życie. Uciekliśmy od rzeczywistości, ze wsi do miast, gdzie kontakt z przyrodą i innymi ludźmi jest mniejszy, nawet jeśli ich częściej widujemy. I tak nie jesteśmy w stanie ich zrozumieć, a nawet spamiętać. Liczba Dunbara, czyli jakieś 150 osób w stadzie, to maksimum dla naszego mózgu. Nie ma co się starać mieć więcej znajomych, lepiej pielęgnować relacje. Bo tylko wtedy dochodzi do przekazywania informacji o dziurze w drodze, dymiącym kominie sąsiada, no dobrze, czasami także plotek.

Tymczasem urbanizacja niesamowicie zmienia świat, w tym naszą ludzką mentalność. Kiedyś mówiło się, że wyszedł ze wsi, ale wieś z niego jeszcze nie. Teraz trwa inwazja w drugą stronę. Okupacja miejskich przedmieść, wpisująca się w dawną tkankę wiejską, a miejskość nowych przybyszów zupełnie z nich nie wyszła, co rodzi ogromne nieporozumienia. Do tego nienaturalnie, kolejny już raz, dochodzą rozdmuchane emocje. Emocje wspierane nie tylko przez ludzkie partykularyzmy, co jest rzeczą naturalną, ale przez komputerowe algorytmy i boty wspomagane makiaweliczną sztuczną inteligencją, zgodnie ze starą zasadą: dziel i rządź! I to w kwestiach obiektywnie błahych, za to urastających, choćby dzięki mediom społecznościowym, do rangi niezwykle istotnych.

Do okrzyku ruchów miejskich miasto jest nasze zdążyliśmy już się przyzwyczaić. Ale, skoro miasto jest nasze, to czyja jest wieś? I, by nie wyjść na antymiejskiego troglodytę, uprzejmie donoszę, że na współczesnej wsi wcale nie jest dużo lepiej. Postępująca sterylność i betonoza w akcji. Tak zwane nadganianie zapóźnień cywilizacyjnych w imię wzorców pop-kulturowych z kolorowymi kwiatkami, całorocznie zielone drzewka i krzewy, najczęściej inwazyjnych obcych gatunków, ledowe lampy na podwórkach, kostka brukowa od domu do chlewa, zresztą zamienionego na magazyn czy garaż. Nawet do tego dorobiono proekologiczną i proklimatyczną opowieść, że lepsze obłożenie domów styropianem i wymiana okien, wraz z remontem kominów i zamianą strychów na użyteczne poddasza, w imię oszczędności energii. Przy okazji zaś zanika fantastyczna bioróżnorodność, ze wspaniałymi gatunkami ptaków – wróblami, jaskółkami, sowami płomykówkami na czele. To konsekwencja wynikająca z dyskryminacji prawdziwie wiejskiego trybu życia. Wyśmiano lokalność i lokalny patriotyzm gospodarczy, sprowadzony do postawy: swój, do swojego, po swoje. Ileż było razy o tym, że to nienawiść, rasizm, szowinizm. I co? Spróbujmy spojrzeć i nazwać inaczej. Po prostu: skrócenie łańcucha dostaw. Świetne dla środowiska.

Niech rozkwita milion róż. Testujmy lokalnie, bo przecież inaczej się nie da, różne warianty rozwoju. Jeśli się nie uda, cóż, błędy kosztują, a przyroda przyjdzie po swoje. Zawsze i wszędzie, nawet jeśli czasami tego zupełnie nie dostrzegamy. Wtedy warto zobaczyć stare dzielnice przemysłowe miast, zapuszczone cmentarze, opuszczone wsie, jednostki wojskowe w szczerym polu. I na tych murach mchy, porosty, coraz wyższe brzozy i sosny. Pełna sukcesja, bo cenne minerały nie mogą się zmarnować. I nawet jak na drzewa przyjdzie jeszcze poczekać, to już teraz obserwujemy szybki proces adaptacji do obecności człowieka. Kiedyś rzadkie gatunki – sokół wędrowny, rybołów, puchacz, a nawet wilk i niedźwiedź – przestały bać się człowieka, bywa, że zupełnie ignorują jego obecność, czasem stając się wręcz lokalnym pupilem lub – i to niestety coraz częściej, bo sukces ten bywa kosztowny – także problemem. Tak czy owak, coraz więcej przyrody jest wśród nas. Po naszej cywilizacji też pozostaną co najmniej samosiejki drzew, bo wszystkiego nie damy rady zniszczyć, choćbyśmy nie wiem jak się starali. Przyroda przyjdzie po swoje i jeszcze mocno kopnie. Mamy jeszcze czas, by się z przyrodą porozumieć. Historia uczy, że można.

Tragedia bezalternatywności

Kiedyś mówiło się o Burbonach, że ani niczego się nie nauczyli, ani niczego nie zapomnieli, ani nie dokonują zmian. Kluczowe jest słowo kiedyś, dzisiaj znamy ich tylko z historii. Łatwo skrytykować, jednak znacznie trudniej zaproponować coś w zamian, wyłącznie jedno jest pewne: czas na zmiany dotychczasowego modelu konsumpcji. Życie na kredyt, oparcie rozwoju o wymyślne, niekontrolowalne machiny finansowe, z wielkim marnotrawstwem jedzenia, przewożeniem go przez pół planety i produkcją nietrwałych narzędzi i urządzeń. Wszystko to niby w cieniu kontroli organizacji międzynarodowych i nazywaniu tego wolnym rynkiem, o mocno spekulatywnym charakterze, zwłaszcza na styku państwo – wielkie korporacje. Z wbudowaną iluzją replikowalności systemu, z udziałem uczelni wyższych i ośrodków dystrybucji prestiżu. Działającymi tak skutecznie jak walec drogowy albo proces sowieckiej urawniłowki, kiedy to w trakcie głoszenia haseł o wolności słowa i potrzebie różnorodności zachodzi proces uniemożliwiający dyskusję akademicką i praktykowanie wielokierunkowości spojrzeń. Choć pandemia obnażyła miałkość wielu naszych wcześniejszych zmartwień, to stale świetnie rozwijają się rozmaite tematy zastępcze, tak byśmy przypadkiem nie zaczęli dostrzegać wielkości realnych problemów. Dowodem niech będą nie tylko żenujące debaty (przepraszam, nie znajduję lepszego słowa, a wiem, jak to jest odległe od rzeczywistości) polityków czy regulacje organizacji międzynarodowych, wypowiadających się niemal z atrybutem nieomylności i popadające w pychę.

Fałszywe poczucie sprawczości

Pesymizm nie prowadzi do sensownych przemyśleń, tani optymizm zresztą też nie. Trwa więc szamotanina, widoczna szczególnie wśród polityków, tak rządowych, jak i samorządowych. Trwają poszukiwania przykładów, jak być bardziej ekologicznym. Przykładów zielonych miast jest w świecie całkiem sporo. Stąd moda na zielone torowiska tramwajowe, kwietne łąki zamiast trawników, gromadzenie deszczówki, renaturyzację parków. Czasami niestety przybiera to karykaturalną postać, kiedy to w ramach odnowień rynki i główne arterie miast zalewane są betonem. Jest za to sterylnie, nawet stoją kosze na śmieci przystosowane do segregacji odpadów, a obok, pośród drzew w donicach, biegnie ścieżka rowerowa. Tylko, że przychodzi nowa moda i ponownie tworzy się parki, a nawet chciałoby się mieć w mieście najprawdziwszą puszczę, z bartnictwem i zbieraniem grzybów, a także z papugami. A później przychodzi refleksja, że może ten miód z miejskich pasiek wcale nie jest najzdrowszy, że pszczoła miodna konkuruje z malutkimi dzikimi pszczołami, jeszcze bardziej zmniejszając ich liczebność, w grzybach kumulują się metale ciężkie, a podziwiane latające po miastach zielone papugi to w Europie poważny gatunek inwazyjny. Jak się pozbyć nowych problemów? Wracamy do bandy i lejemy beton. Dużo betonu, dużo zmian. I naśladujemy mityczną Amerykę, a Warszawę i Poznań naśladują Suwałki i Wolsztyn, potem wzór betonowej czystości trafia do sołectw w całej Polsce. Politycy pokazują, że coś robią, PKB się kula, a ludzie klaskają. Bo jeszcze nie zrozumieli (albo dawno zapomnieli), że w realnym świecie powinno być jak w medycynie. Primum non nocere, po pierwsze nie szkodzić – zapisuję dla tych, co już zapomnieli łacinę, jedną z podstaw naszej cywilizacji. Tymczasem w miastach, na wsiach, walcząc z realnymi i wirtualnymi problemami, porywamy się z motyką na Słońce, popadając w działactwo, stosując zasadę melius anceps remedium quam nullum, lepsze niepewne lekarstwo niż żadne. Zupełna bzdura. Napiszę mocniej: od bohaterów ratujących chore serca i dusze, lepiej zadbać o system zapewniający bezpieczeństwo medyczne, zamiast bohaterów broniących foki, lepiej odbudować system odpowiedzialnego rybołóstwa, a zamiast działań dzielnych strażaków, czas wreszcie pomyśleć o racjonalnych rozwiązaniach przeciwpożarowych. Oczywiście to nie bunt przeciw lekarzom, działaczom ekologicznym czy strażakom. To walka o zdrowe proporcje. Tylko ostrzegam, profilaktyka nie jest w modzie.

Pieprzony wyścig

Wścibstwo sąsiadów na wsiach i w małych miasteczkach bywało wyśmiewane i postponowane. Za to zupełnie bezproblemowo oddajemy własną wolność czterech ścian i podwórka wielkim korporacjom, zupełnie nieznanym ludziom, za to z możliwością oddziaływania na nasze wybory, znacznie silniejsze niż pani Irenka i pan Henio zza miedzy. Na wsiach wiedziano, w jakiej spódnicy sąsiadka poszła do kościoła, jaki sąsiedzi kupili samo[1]chód, a nawet jakich garnków używają. Trwała przepychanka o parę kamieni, zapach obornika i warczącego psa. Za to odpowiedzią bywała miłość znających się ze wspólnych zabaw dzieci, często realizowana nie tylko bez zezwolenia, ale nawet zupełnie wbrew woli rodziców. Wtedy trzeba było porozmawiać. Były śluby, chrzciny, imieniny i pogrzeby. Schodzili się najbliżsi, wygłupiali się, śpiewali, pili i łajdaczyli. Ze sobą rozmawiali. Podejdź no do płota (…) – jak i ja podchodzę – to cytat z urokliwej komedii Sylwestra Chęcińskiego Sami swoi. Rozmowy bywały ciężkie, a ich podjęcie wymagało sprytu i… czasu. Wynik jednak był przedni. Ochrona to przed swoistą trapiąca nas dzisiaj niewydajnością mentalną. Młodzież nazywa to nieogarnianiem kuwety. Ma być szybko, ostro, dobrze i z przytupem. Może ma sens na torze wyścigowym, ale zdecydowanie nie na ulicach Złotkowa czy znacznie większego Poznania. Jazda bez trzymanki, ze świstem w uszach i zapomnieniem przeszłości. Szkoda, bo pamięć ciężkich czasów jest dobra. Wyrabia ostrość widzenia i dostrzeganie kompleksowości świata. Tego, że warto się zatrzymać, odpocząć, pomyśleć, żyć pełnią życia, a nie substytutami.

Mamy być mnichami

Gdyby dodać pytajnik, to odpowiadam – niekoniecznie. Warto jednak wiedzieć, do czego służą ręce, a dziwne ustawienie kciuka nie jest wyłącznie po to, by sprawniej obsługiwać ekran smartfona. Podobnie postawa siedząca, to raczej chwilka w ewolucji naszego gatunku. Lepiej wstać i się poruszać. Patron Europy, św. Benedykt z Nursji, pozostawił po sobie ciekawą notę: Wtedy bowiem są naprawdę mnichami, gdy żyją z pracy rąk własnych, jak Ojcowie nasi i Apostołowie. Zatem czas, by przyciąć winorośl, ostrzyc owce, ubić masło, przygotować sery. Chętni mogą nakroić szczypiorku, upiec jabłka i zajadać się kalafiorem. Każdy po swojemu, zacznijmy kombinować, co jest odpowiednikiem zwulgaryzowanego przez urzędników terminu innowacja. (…) widząc to, co wszyscy inni, dostrzega się to, czego nikt nie zauważył. To oklepane, często cytowane zdanie Alberta Szent-Györgyi, człowieka, który rozpracował strukturę witaminy C, niesie naprawdę wielkie przesłanie. Między innymi takie – skąd najlepiej widać problemy? Będąc w samym centrum światowego chaosu, czy też może patrząc z boku? To szansa nie tylko dla Polski, ale mówiąc wprost – dla polskiej prowincji. Dla szwagra majsterkującego w garażu, socjologa amatora spod wrocławskiej wsi, czy też akademika, co rzucił blichtr uniwersyteckiej posady i zaczął bawić się w tradycyjne pasterstwo. Choć brzmi to nieco egzotycznie, to wokół takich ludzi, z bagażem doświadczeń, sukcesami finansowymi sprzed lat, ale też porażkami i dogłębnym przemyśleniem własnego dotychczasowego sposobu na życie, odnawiają się lokalne wspólnoty. Zaczyna się od zakupu jajek, mleka i masła, później są nawet wspólne świniobicia, a kończy pomocą traktorem przy żniwach i sianokosach. Wszystko za Bóg zapłać, wcale nie tylko przysłowiowe i rewanż w czasie, gdy potrzebuje pomocy ktoś inny. Czasem to uczenie wiejskich, dzieci, pożyczanie książek i budowanie kapitału społecznego. Tworzenie lokalnego klimatu.

Kto wróg, kto przyjaciel?

Klasyczne pytanie teoretyków wojskowości ma całkiem cywilne zastosowania i to zupełnie podstawowe. Sojusznicy mogą być wszędzie, wrogowie także, zwłaszcza tam, gdzie się ich najmniej spodziewamy. W lokalnych społecznościach łatwiej o poznanie nie tylko wycinka poglądów, ale pewnej całości osobowości. Pewnie dlatego ludzie bywają mniej rozpolitykowani niż w mieście. Z większym dystansem do siebie i świata. Tak, pamiętam, że miasta dały światu maszynę parową, nowoczesne ubrania, klocki Lego i smartfony. Dają puby, dyskoteki, teatry i opery. Nie dają jednak kontaktu z prawdziwą naturą, z żywiołami ziemi. Będziemy chronić i odbudowywać niebieskie i zielone infrastruktury, ale żywność dalej będzie powstawała, przynajmniej w umysłach wielu, na półkach supermarketów. Tam też coś wielce przetworzonego upieką, a nawet stworzą syntetyczne mięso, by mniej bolało nasze oczy szturmowane prowegańskimi posterami i okładkami mainstreamowych czasopism. Bez rzeczywistego związku z ochroną środowiska i klimatu. Powiem krótko – to wyjątkowa hipokryzja, która bywa najgorsza, przesuwa bowiem pole widzenia i niejako zakłada klapki na oczy. Raz jeszcze przywołam wspomniany wcześniej problem nagrody przeniesionej w czasie. Popatrzmy na współczesne ludzkie aspiracje. W zachodnim świecie, wśród nastolatków, jako pomysł na życie zwycięża youtuber. Kiedyś był to kosmonauta… Interpretację pozostawiam domysłom polityków, działaczy społecznych i nauczycieli. Boję się, i dla mnie to znacznie bardziej pesymistyczny scenariusz niż niemożliwość skutecznej walki ze zmianami klimatu. Kosmonauta czy też zespół pracujący na jego sukces, zadaje ważkie pytania i wymyśla realistyczne rozwiązania, youtuber co najwyżej komentuje, bardzo często kompletnie głupio, za to kompletnie niedziadersko. Ten pierwszy z aspiracjami zbudował komputery i Internet, ten drugi jeszcze rozróżnia kolory, a jak system padnie to albo robi reset, albo kupuje nowe urządzenie i dalej zbiera lajki. Po włączeniu do sieci, w której płynie prąd dzięki tym z horyzontami, znajomości fizyki i matematyki, zabiera się za krytykowanie inżynierskiego podejścia i chce naprawiać świat, nawołując koleżanki i kolegów do strajku. Tak, usiądźcie w spokoju, wyłączcie telefony, a najlepiej idźcie do lasu, chociaż boję się, że będziecie zdziwieni, że wilk nie jest wegetarianinem, a trzepoczący myszołów poluje na norniki bez zgody komisji etycznej ds. badań na zwierzętach.

Czy leci z nami pilot?

Odpowiem przewrotnie. Być może nie i nawet nie powinien. I to nie dlatego, że dalekie loty samolotem szkodzą klimatowi i naszemu zdrowiu, chociaż czasem bywają potrzebne. Nie powinien lecieć z nami także z innego powodu. Pilota potrzeba w przemieszczaniu się na większe odległości. Na trasach lokalnych poruszajmy się samochodem, pociągiem, rowerem. A w ogóle najlepiej to chodzić na spacery. Wtedy nie musimy mieć konkretnego celu, miejsca, gdzie chcemy się dostać. Nawet jeśli nikogo nie spotkamy i nie poplotkujemy o rzeczach ważnych, to przynajmniej zaczerpniemy świeżego powietrz i znajdziemy czas na refleksję. Aha, smartfony koniecznie zostawcie w domu. Na dobrze znanej lokalnej drodze naprawdę trudno się zgubić, zaś nawet chwilowe pobłądzenie przełoży się na spalone kalorie i okaże się, że sprawy niecierpiące zwłoki spokojnie mogą godzinę poczekać. Zwłaszcza, że mosty przeszłości spalone, nie ma dokąd wracać. Pamiętajmy jednak, że pozostały fundamenty. Wystarczy, tylko i aż, je odkopać, przede wszystkim na poziomie intelektu. W praktyce oznacza to, że po powrocie ze spaceru, przy kieliszku wina, z notesem i książkami przy boku, twórzmy scenariusze. Właśnie tak, bez zaglądania do sieci, bo tam liczy się tylko klikalność i płytkość narracji. Czasami będzie nudno, ale wcale nie musi. Determinacja w myśleniu i planowanie mają sens, jakkolwiek byśmy źle wspominali plany pięcioletnie. Scenariusze to nie zadania do wykonania, lecz rozpatrywanie różnych możliwości i dróg osiągania celów, bo przecież po drodze zawsze pójdzie coś nie tak. Nawet jednak wtedy zabawa w łamanie własnych map mentalnych pozwala stanąć na nogi i budować normalność. Jest jak gra, nie dla zwycięstwa, ale po to, by być lepszym graczem.

Skomentuj. Jesteśmy ciekawi Twojej opinii!