Od czasu do czasu miewam przyjemność uczestnictwa w projektach informacyjno-edukacyjnych mających na celu opisywanie walorów przyrodniczych różnych miejsc w Polsce. Za każdym razem mam satysfakcję, że mogę wypromować wśród lokalsów coś, co zasługuje na uwagę, bo może się zdarzyć, że sami tego nie widzą, nie znają, nie słyszeli.
A dzieje się tak dość często, bo wielu w swym zabieganiu nie ma czasu na zwiedzanie swoich okolic, wielu z nich uznaje, że skoro „tu żyje”, to „na zwiedzanie swojego zawsze przyjdzie czas” i wybierają inne kierunki swoich weekendowych lub wakacyjnych wypraw.
Często staje się też tak, że to, co teoretycznie jest lokalne szybko staje się popularne w regionie i kraju i jest przedmiotem wycieczek i wypraw. Na taki efekt liczy prawie każdy samorząd, który przelicza każdego turystę na pieniądze, które zostawia w hotelach i restauracjach. I często – na całe szczęście! – jest tak, że samorządy dla utrwalenia tego efektu tworzą różne formy ochrony przyrody, by tę ciekawostkę uratować, jasne, dla zysku, ale efekt dla przyrody jest pozytywny.
Pytaniem, jakie się wówczas pojawia, to w jaki sposób pokazywać te atrakcje? Najczęściej promocja odbywa się poprzez przewodniki, papierowe, wirtualne, filmy, materiały prasowe w gazetach lub audycjach radiowych. W takich materiałach najczęściej wydobywa się to, co jest najpiękniejsze: widoki, zbliżenia na jakąś ciekawą roślinę lub gatunek zwierzęcia. Często są to obrazy „podkręcane” światłem zachodzącego słońca, odbijającego się od lustra wody jeziora lub rzeki. W sumie każda forma zwracająca uwagę na „nasze ciekawostki” jest ciekawa – chodzi o finalny efekt decyzji tych, którzy takie materiały przeglądają, by przyjechać i zobaczyć to na własne oczy.
Ale czasami staje się też tak, że materiały promocyjne stają się „ściągami” dla programów edukacyjnych realizowanych w szkołach – wielu nauczycielom i edukatorom wystarcza pokazać coś ciekawego na zdjęciach lub fragmencie filmu i uznać, że zajęcia edukacji przyrodniczej zostały zrobione.
A chyba nie tędy droga.
Przyrody nie pozna się tylko przez ekran komputera i telewizora, nie wystarczą najlepsze nawet teksty i zdjęcia. Mogą być one bardzo dobrymi motywatorami i inspiracjami do poznawania siedlisk i gatunków, ale stanowią tylko początek drogi prawdziwego poznania.
Mały przykład mojego opisu w jednym z przewodników: Bielik, nasze godło narodowe, mieszka w tych okolicach i nierzadko zalatuje nad jezioro, by poszukać czegoś do zjedzenia. A polowanie na ryby w wykonaniu bielika jest niezwykle widowiskowe: spokojny nalot nad jezioro w każdej chwili może przekształcić się dynamiczne opadnięcie – ze złożonymi skrzydłami – wprost na taflę i chwycenie ryby w pazury.
Nie jest to takie łatwe, bo nie zawsze bielik poderwie się znad jeziora z łupem, więc musi swój lot powtórzyć. Więc może się zdarzyć, że dokona małego zwrotu – małego kołowania – i ponownie spróbuje. Czasami odleci na dalszą odległość, więc może powstać wrażenie, że widowisko zakończone. Nic bardziej błędnego: on wróci za kilkanaście minut i można go oglądać ponownie.
Ktoś, kto ma wyobraźnię „zobaczy” tę akcję prawie tak, jakby widział ją w rzeczywistości, ale dla większości będzie to suchy opis tego, co w rzeczywistości jest przepięknym widowiskiem bielikowej siły, bystrości, dumy, siły, piękna i dostojności.
Można pisać o „stadzie kilkuset lub kilku tysięcy osobników” gęgi gęgawy zimujących na jeziorach, ale do momentu, gdy nie zobaczymy tego w rzeczywistości, w sumie nie poznamy ogromu tego zjawiska i ominie nas posmakowanie rzeczywistego piękna przyrody.
Dorastałem w czasach bez komputera, komórek i zagranicznych telewizyjnych stacji przyrodniczych. Miałem ograniczony dostęp do książek przyrodniczych, niekiedy udawało się kupić jakiś ciekawy album fotograficzny i zobaczyć jakiś ciekawy film przyrodniczy emitowany w telewizji. Mieliśmy „Teleranek” i „Zwierzyniec”, gdzie mogłem poznawać tajniki przyrody i metody jej obserwacji. Ale „reszty” musiałem doświadczyć sam chodząc po pobliskich łąkach i lasach lub nad jeziorami.
Chłonąłem biało-czarne zdjęcia z książek Włodzimierza Puchalskiego i wyobrażałem sobie, że podobnie piękne widoki zobaczę u siebie. Bardzo szybko okazało się, że przyroda moich rodzinnych stron jest niekiedy piękniejsza. I to pobudzało mnie do nowych wypraw, dalszych i dłuższych. Zacząłem jeździć na obozy ornitologiczne, zwiedzać różne zakątki Polski w poszukiwaniu ciekawostek przyrodniczych. Wiele z tych widoków mam tylko w głowie, bo albo nie miałem dobrego aparatu, albo sekwencje pojawiających się obrazów były zbyt krótkie, by „strzelić” dobrą fotkę.
Jeden z najpiękniejszych widoków mojego życia mam tylko w pamięci: to był wschód słońca widziany ze schroniska Jagodna, kiedy to wypełniająca dolinę mgła została podświetlona przez słońce na różowo… Różowy puch, różowa wata. Nie miałem wówczas aparatu, a jako młodzieniec w wieku licealnym po całonocnych rozmowach na ten wschód trafiłem przypadkowo … idąc spać.
Historia sprzed kilku miesięcy: na facebookowych zdjęciach moich przyjaciółek z Chodzieży ujrzałem przepiękny widok na Jezioro Miejskie z perspektywy stoku narciarskiego. Zakwiliłem, że to przepiękne i zabrały mnie, bym zobaczył to w realu. Były pierwsze, które ujrzały łzy w moich oczach. To, co ujrzałem było cztery ładniejsze niż zdjęcia, które widziałem i które sam tam zrobiłem.
Być! Być w terenie – to właściwie jedyna dewiza dobrego i dokładnego poznania przyrody. To właśnie w terenie obrazowi towarzyszy dźwięk, dźwiękowi szum, szumowi zapach. Tego na zdjęciach i na filmach – z całym szacunkiem – nie doświadczymy.
Na zdjęciu: Oleśnica koło Chodzieży, fot. Krzysztof Mączkowski